Info
Wszystkie km: 58150.70 kmKm w terenie: 7908.80 km - 13.60%
Czas na rowerze: 111d 04h 49m
Prędkość średnia: 21.79 km/h
Więcej Info
2011
2010
2009
2008
2007
2006
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2012, Maj3 - 4
- 2012, Kwiecień4 - 5
- 2012, Styczeń4 - 6
- 2011, Grudzień13 - 14
- 2011, Listopad15 - 1
- 2011, Październik7 - 0
- 2011, Wrzesień20 - 2
- 2011, Sierpień13 - 26
- 2011, Lipiec15 - 8
- 2011, Czerwiec22 - 11
- 2011, Maj26 - 13
- 2011, Kwiecień28 - 24
- 2011, Marzec18 - 20
- 2011, Luty9 - 13
- 2011, Styczeń14 - 6
- 2010, Grudzień10 - 10
- 2010, Listopad14 - 19
- 2010, Październik16 - 8
- 2010, Wrzesień10 - 5
- 2010, Sierpień14 - 15
- 2010, Lipiec16 - 27
- 2010, Czerwiec18 - 20
- 2010, Maj12 - 16
- 2010, Kwiecień12 - 19
- 2010, Marzec7 - 10
- 2010, Luty5 - 4
- 2010, Styczeń2 - 3
- 2009, Grudzień7 - 22
- 2009, Listopad10 - 15
- 2009, Październik12 - 13
- 2009, Wrzesień12 - 13
- 2009, Sierpień15 - 7
- 2009, Lipiec24 - 1
- 2009, Czerwiec9 - 9
- 2009, Maj11 - 11
- 2009, Kwiecień22 - 17
- 2009, Marzec9 - 4
- 2009, Luty6 - 10
- 2009, Styczeń4 - 8
- 2008, Grudzień9 - 11
- 2008, Listopad13 - 25
- 2008, Październik12 - 14
- 2008, Wrzesień14 - 32
- 2008, Sierpień19 - 33
- 2008, Lipiec12 - 29
- 2008, Czerwiec19 - 23
- 2008, Maj14 - 13
- 2008, Kwiecień18 - 37
- 2008, Marzec10 - 13
- 2008, Luty10 - 26
- 2008, Styczeń5 - 7
- 2007, Grudzień10 - 20
- 2007, Listopad5 - 16
- 2007, Październik8 - 26
- 2007, Wrzesień16 - 7
- 2007, Sierpień22 - 12
- 2007, Lipiec19 - 8
- 2007, Czerwiec24 - 90
- 2007, Maj21 - 17
- 2007, Kwiecień17 - 4
- 2007, Marzec9 - 7
- 2007, Luty6 - 3
- 2007, Styczeń2 - 0
- 2006, Grudzień8 - 0
- 2006, Listopad1 - 0
- 2006, Październik5 - 0
- 2006, Wrzesień14 - 0
- 2006, Sierpień26 - 1
- 2006, Lipiec25 - 0
- 2006, Czerwiec22 - 6
- 2006, Maj2 - 0
- 2006, Kwiecień9 - 0
- 2006, Marzec3 - 0
Wpisy archiwalne w kategorii
imprezy...
Dystans całkowity: | 3392.70 km (w terenie 1974.00 km; 58.18%) |
Czas w ruchu: | 187:11 |
Średnia prędkość: | 18.13 km/h |
Maksymalna prędkość: | 82.70 km/h |
Liczba aktywności: | 44 |
Średnio na aktywność: | 77.11 km i 4h 15m |
Więcej statystyk |
Carpathia MTB Venture - Etap I: Cisna – Rymanów Zdrój: Patrz! Patrz! Maja jedzie!
Poniedziałek, 15 sierpnia 2011 · dodano: 23.08.2011 | Komentarze 8
W ubiegłym roku najbardziej wyczekiwaną imprezą była Transcarpatia, w tym roku było podobnie, co prawda tak jak i organizator tak i sama nazwa zawodów się zmieniła, ale już sam specyficzny klimat, luźną atmosferę najdłuższej polskiej etapówki z elementami orientingu wyczuwało się na dzień przed startem.Poprzednio na Transcarpatii podczas pierwszego etapu można było zdecydować się na trasę PRO – trudniejszą oraz trasę FUN – łatwiejszą, na Karpatce już tego nie było, wszyscy jadą to samo – całe szczęście! Teraz już nie będzie marudzenia że mi zimno, że sił nie mamy, trzeba zdobyć wszystkie punkty kontrolne i dotrzeć do mety, przed 20:00!
W zeszłym roku przyjechał do nas bardzo mocny mix ze Szwajcarii, który był poza naszym zasięgiem (gdybyśmy pojechali trasę PRO), tym razem wg dziadka googla naszym największym rywalem miał być mix z Łotwy (nie Litwy…) Ingrīda (bo w zasadzie to kobieta odzwierciedla jak dobry będzie mix) jeździła w zawodach mtbo po europie, co już wskazywało, że nie będzie łatwo, a wręcz ciężko, ale co tam, tanio skóry nie sprzedamy! Nie jest to jeden krótki maraton, w ciągu 6 dni wiele może się zdarzyć.
Rowery, mimo tego że na Transcarpatii nasze alumunowe sztywniaki spisały się dzielnie nie sprawiając żadnych kłopotów, ba! Nawet nie jęknęły! To jednak z kilku przyczyn w tym roku zmieniliśmy, hm… a raczej dołożyliśmy do swoich hardtaili plastikowe cacka full suspension, które miały jeszcze bardziej poprawić nasze wyniki jak i komfort jazdy… Co prawda Natalia po pierwszych maratonach na miśku była hm… przerażona, że ciągle coś nowego wychodzi, to hak urwany, to siodło postawione do pionu, to znowu damper się poci, to manetka daje dupy, fakt faktem, coś w tym było, ale dobrze sobie to tłumaczyła, że musi się dotrzeć, swoją drogą to wszystko jest na gwarancji, szkoda tylko że Oni są tam a ja tu… ciężko coś naprawić, poprawić, w ogóle cokolwiek zrobić z rowerem drogą elektroniczną… mam wielką nadzieję, że kiedyś się to zmieni. Ja znowu swoim taserem jestem wniebowzięty, ten rower zapierd… co prawda zrobiłem nim 10x mniej kaemów niż Niunia swoim, ale… sama twierdzi, że dla fulli powinna być osobna klasyfikacja na maratonach Do tasera na tydzień przed Karpatką doszedł mi scorek, został solidnie sprawdzony na zawodach 24h, więc ze spokojem wziąłem go, kolorystycznie bardziej pasował do miśka Natalii, przez co nasz team wyglądał jeszcze lepiej… ;) wolałem też pojechać na starym, dobrym systemie 3x9, nie wiem jakby to było z taserem 2x10…
Mietek, jak i kilku znajomych uczestników CMTBV żyło tymi zawodami już od dłuższego czasu, zakupami, pakowaniem… ja, jak i Natalinek spakowaliśmy się w dniu wyjazdu, nie obyło się bez załatwień niektórych rzeczy na sam koniec, na ostatnie minuty, ale chyba o niczym nie zapomnieliśmy, przynajmniej ja o niczym nie wiem. W Cisnej zameldowaliśmy się późnym niedzielnym popołudniem, po całodniowej podróży samochodem, najpierw do Krakowa, tam w jedno, drugie, trzecie miejsce, jeszcze bipi i w końcu kierunek Przemyśl, skąd zabieramy Niunię, miśka i obieramy kierunek Bieszczady, tam się wszystko zaczyna…
Na miejscu w Cisnej odbieramy numery, chipy, wymieniam kilka słów z Przemkiem, składamy rowery, rozwalam pół swoich rzeczy serwisowych wokół samochodu, przechodzi jakaś para, słyszę coś w stylu: patrz, tyle tu części, składane rowery mają! rozbijamy namiot, idziemy do marcoków na kolacyjkę, następnie razem idziemy na odprawę, wracamy do namiotu, który rozbiliśmy tuż obok biura zawodów – co okazało się błędem, niemal przez całą noc coś się tam działo, było na tyle głośno, że nie dało się spać, do tego raz ciepło, raz zimno... eh.
Rankiem oczywiście wszystko na hurrrraaaa, ledwo ze wszystkim się wyrobiłem, następnego dnia wyciągamy wnioski i budzimy się już nieco wcześniej. W czasie zbierania się Niunia przychodzi z ciastem i świeczką… starość, nie radość :* Dzięki! A teraz bierz do…
Sam start traktujemy bardzo lajtowo, wszak przed nami 6 dni jazdy! Choć jak tylko orientujemy się, że jesteśmy w ogonie, zaczynamy przedzierać się do przodu, niestety zaczynamy kamienisty podjazd i co?! Moja przedwczoraj zrobiona tylna bezedętka daje dupy i leje mlekiem, dziurwa nie do zaklejenia, mówię Niuni żeby pomału jechała do przodu tym czerwonym szlakiem, w międzyczasie wyprzedza mnie cały peleton (ohooo… deja vu! zaczyna się! :/ do tego zgubiłem licznik…) Nie mając kombinerek morduje się z wentylkiem, w końcu udaje się, szybko zakładam dętkę, biorę nabojową pompkę, ładuję i…. i?! fuck! Za małe ciśnienie! Musiałem dopompowywać zwykłą pompką… wściekły wskakuję na rower, pędzę by jak najszybciej dojść Natalię, ale nie jest łatwo odrobić kilka minut, tracę sporo sił by po kilkunastu minutach zobaczyć TEN widok... docieramy na pierwszy punkt kontrolny zlokalizowany na Włosaniu, wiemy że przez moją bezedętkową jesteśmy daleko w tyle, zjazdy do przełęczy Żebrak nie są zbyt bezpieczne, tzn. tylko wtedy kiedy naciska na nas pewien dałnhillowiec, który nie patyczkuje się i wyprzedza nas w miejscach gdzie ja bym nawet o tym nie pomyślał… a na podjazdach jest tak słaby, że głowa mała, albo My tak mocni… na szczęście gdzieś za Chryszczatą rozstajemy się i już praktycznie nie widzimy. Zjazd do jeziorek Duszatyńskich bardzo fajowy, co prawda raz przesadziłem i wziąłem na klamrę lewego buta nieco kory, ale obyło się bez urazu. Wokół jeziorek mamy troszkę prowadzenia, już wiem dlaczego tędy nie puszczają trasy maratonu w Komańczy…
Gdzieś za jeziorkami jedziemy do pierwszego bufetu, kilku turystów, nagle słyszymy: „Patrz! Patrz! Maja jedzie!”… nie maja a Dżamajka! ;) hi hi faaajne to było, Maja… :]
Z bufetu do Komańczy już tylko na przemian szutry i asfalty, szybko to poszło, w samej mieścinie na skrzyżowaniu dróg widzimy Krzyśka – współtowarzysza kilku ładnych godzin na ubiegłorocznej TC, który pyta czy jedziemy na Czystogarb (omijając nieco trasę sugerowaną), tak, tak! Wiadomo! Pomysł był dobry, na pewno szybszy… tylko nieco za wcześnie odbijamy w pola i tracimy czas… Spotykamy myśliwych (?) z którymi Niunia ma wspólny język, pytam jak najlepiej dostać się tu i tam, wytłumaczyli więc pojechali my. Spore ilości błota znacznie obciążają napęd, przerzutka zaczyna szwankować, biorę patyk i wydłubuję hektary błota i znowu działają.
Docieramy na pk nr 3, tam dowiadujemy się, że do pierwszego mixa tracimy około minuty, więc spoko, jest dobrze! Po chwili widzimy Krzyśka chodzącego gdzieś po krzakach, pyta się czy nie chcemy iść jego wariantem, ściąć 200m pionowo w dół na przełaj, by dotrzeć do drogi, która szybko wyrzuci nas na asfalt i omijając bufet dużo zaoszczędzimy… sam rozważałem tą opcję siedząc rano nad mapą, jakoś nie do końca byłem przekonany, ale skoro jeszcze Krzysiek o tym pomyślał, pytam Natalii czy chce pochodzić po krzakach, nie miała nic przeciwko, więc decyduję się na –jak się później okazało- największy mój błąd Karpatki… Samo leśne zejście to nic, nawet przechodzenie z jednej ściany potoku na drugą nie było tak złe, masakra zaczęła się na dole, gdzie połączyło się kilka potoczków, a droga która widniała na mapie, tylko tam widniała!!! Było ciężko, szliśmy potokiem, chaszczami, pokrzywami, i innymi syfami, mnie osobiście z minuty na minutę było coraz gorzej, raz psychicznie –w co ja nas wpakowałem, ile tego jeszcze?! dwa fizycznie, brakowało mi już sił na walkę z chaszczami zaczepiającymi się o pedały, nogi, czasem ból był tak wielki że zaciskałem język za zębami, nie wiem jak to przeżyła Natalia, chciałem jej pomagać jak mogę, by miała lżej, ale nie było to takie proste… na szczęście nie jest to lalka z rynku dużego miasta i poradziła sobie z tym wszystkim, nie boje się tego powiedzieć, lepiej ode mnie. Tak oto straciliśmy ponad godzinę na pierwszym etapie, dokładając jeszcze kilka minut na asfaltowym objeździe, na który namówił mnie Krzysiek… Na 4 PK docieramy wycieńczeni, ledwo nadążając za Natalią, która bardzo sprawnie wpychała rower do góry, dostajemy informację, że jesteśmy gdzieś na 70-80 miejscu, chłopak aż stracił rachubę, mocno mnie to dobija, a miało być tak pięknie… Jedziemy dalej, w końcu jeszcze kilka ładnych kilometerów przed nami, na zjeździe do trzeciego bufetu widzę na drodze butelkę zielonego finishlina, ale stwierdzam że skoro leży ot tak sobie, to pewnie już pusta, więc pojechałem dalej nie sprawdzając, za to Niunia schyliła się po smar, pełna butelka! :P Na bufecie uzupełniamy zapasy izotoników, w tym czasie dojeżdża do nas kolejny mix, który bardzo szybko się pozbierał i pognał dalej, w kierunku mety… Natala popędza mnie, Krzysiek zostaje dłużej na bufecie, mówi że musi dojść do siebie – już go więcej na Karpatce nie widziałem, nie wiem co się stało… :/ Ścigamy drugi mix, a że to asfalty, to wkręca się niezła korbka, szybko doganiamy uciekinierów, na chwilkę zapinamy hol żeby im odjechać, udało się, następnie z Wisłoczka pokonujemy błotne podejście, ostatnia góra tego dnia… Natalia dostała takiej fazy, że nie byłem jej w stanie pomóc, a chciałem choć sam rower jej pociągnąć, miała takie tempo… ehhh aż miło :] Po chwili zawiedzeni docieramy do Rymanowa, spiker Marek ironicznie wypowiada się na temat naszej średniej… co dodatkowo mnie deprymuje, jestem załamany, grubo ponad godzina straty do pierwszego mixa :/ cóż….
Fajne w odróżnieniu od TC było to, że po każdym etapie była wyróżniana z osobna trójka najlepszych w poszczególnych kategoriach, nie tak jak u Rygla, weszli wszyscy i tyle, tutaj nawet medale były haha ;)
Po tym etapie nie wiedziałem co mam z sobą zrobić, byłem rozbity, znowu wtopa na dzień dobry, znowu ja… ale wiedziałem że to dopiero 1/6 całej imprezy i wmawiałem sobie, że damy radę, wygramy!
Nie sugeruj się innymi, jedź to co sobie zamierzyłeś.
i jest nasz burdelobus :P
starość, nie radość.
uwaga! gryzę!
Maja :]
Kategoria Carpathia MTB Venture 2011, grubooo!, imprezy..., terenowo, z Natką
24h - Białka Tatrzańska...
Sobota, 6 sierpnia 2011 · dodano: 07.08.2011 | Komentarze 5
Za kilka dnia golonkowa transcarpatia, a ja kolejny tydzień się obijam. dobrze się stało, że panowie z HorizonFive dotrzymali słowa i tym razem odbyły się zawody w jeździe 24h, na mazovię 24h nie pojadę z wiadomych względów, więc czekałem ponad rok na te zawody.Jak się okazuje, nawet z mietkiem można spóźnieć się na start, korki zmuszają do zmiany trasy dojazdu do Białki Tatrzańskiej, jedziemy przez jakieś wiochy, nerwowo spoglądam na czasomierz, uspakajam się tym, że zawody trwają 24 godziny, depniemy mocniej na początku i odrobimy straty, proste! Co prawda przyjechaliśmy kilka minut przed południem (godzina startu) to jednak odebranie numerów, złożenie rowerów, przebranie się oraz spakowanie zapasu troszkę trwa
12:11 zajeżdżam do organizatorów, rozglądam się -pustka, pytam, wystartowali już? tak. więc pojechałem na pierwszą pętlę, podjazd na kotelnicę był hm... dość wymagający nawet jak na pierwszy raz... z kotelnicy kilka szybkich odcinków przeplatanych błotnymi odcinkami, po czym wpadamy pod barany... jedziemy przemokniętą łąką, jedzie się mega ciężko, woda z błotem wali się wszędzie, a nad nami stado baranów, spod których wsztstko spływało właśnie na naszą łączkę... na początku jeszcze to przeszkadzało, ale po kilku przejazdach nie myślało się o pierdołach tylko o... odliczaniu czasu do finiszu.
Na sam koniec pętli krótki betonowy zjazd na którym bawie się w osiąganie coraz to większych prędkości, licznik często nieznacznie przekracza 80km/h :P
Już po pierwszej rundzie przekazuję jojteuszowi żeby przygotował opony na najcięższe warunki, po drugiej pętelce zmieniam smart samy na śnieżne tiogi, które okazały się idealne na te błotne warunki :-)
Pierwsze 4 rundy zaliczam nie schodząc z siodła, później jednak zmieniam taktykę i trawiastą ściankę zaliczam z buta oszczędzając sporo sił, tracąc nie wiele czasu... lecz podjazd ubitą drogę obok wyciągu zaliczam za każdym razem nad pedałami, co troszkę dziwiło co poniektórych. szybkie fragmenty zjazdowe po kilku przejazdach mam tak opanowane, że hamuję w ostateczności, albo i wogóle. najwięcej czasu tracę na gównianej łączce, ciągle szukając optymalnej, najmniej zapadającej się ścieżki, ale to opanowałem dopiero rankiem...
Do godziny 20 robię 15 rundek, pomału zapada zmrok, pierwsze 3-4 rundy pokonuję z czołówką i halogenem, który jednak pada, więc pozostaje zamontować sigmę mirage... jeszcze nigdy z nią nie jeździłem, świeci na tyle mocno, że zjazdy pokonuje się niewiele wolniej niż za dnia, w zasadzie większe spowolnienie daje coraz to mocniej rozjeżdżona trasa, która w niektórych miejscach jest wręcz w tragicznym stanie, ale jakoś to nawet idzie. Choć znalazł się jeden szybszy ode mnie zjazdowiec, ale tylko w nocy. ;) Tuż po godzinie 1 kończę nocno jazdę, w zasadzie to z trzech podowód, zaczynam czuć kolana, nadwyrężyłem staw skokowy i sigmy wcześniej nie podładowałem, też padła. w nocy zaliczyłem tylko 7 rund, cóż, jeszcze jest troszkę niedzieli do jazdy.
Rano, wraz ze wschodem słońca bardzo szybko pokonuję 4 pętle dublując na 3 zawodnika który był za mną w klasyfikacji, aż się chłopak zaczął śmiać z niedowierzania co się dzieje, a mi się tak świetnie jechało... tylko wyprzedzałem co jakiś czas ludzi, dopiero na 29 okrążeniu wiedziałem, że mój koniec jest bliski, więc nieco zwolniłem chcąc dociągnąć do 30 pętli. mietek miał szanse wyprzedzić tego co był za mną, bo ten człowiek już był wrakiem, ale koleś zyskał kilka sekund na skracaniu trasy co mietka wkrzyło i zrezygnował z dalszej jazdy, szkoda.
Przyjechałem pierwszy z 30 okrężaniami, drugi "oszukista" z 23 (?) a mietek na trzecim miejscu z bodaj 21. i chyba tylu nas było w solo, szkoda szkoda bo w zasadzie nie było z kim powalczyć -było baaardzo kameralnie- aczkolwiek jakieś tam duo czy trio wyprzedziłem solo więc uważam to przepalenie się przed venture za udane, szkoda że "bez widoku." ale ja już na to nie miałem wpływu. może innym razem.
Chwilowo nowy rower treningowo-venture'owy (?!) spisał się bardzo dobrze, jedynie coś trzeszczy, mam tydzień na znalezienie tej muki. Marcoka muszę jeszcze porozkminiać, za dużo teraz w tych nowych cackach regulatorów, za to r1 są genialne, dawno nie miałem tak zaebiaszczych hebli w rowrze :]
Cieszy też to że w końcu nie złapałem gumy! w dodatku na tak długim maratonie :]
Na koniec, przy dekoracji mi i duo ze szczawnicy kazali sikać... ;)
Czad impreza, mam nadzieję że w przyszłym roku organizatorzy nie zrażą się do tegorocznej ilości zawodników i znowu będzie dane mi znowu się tu zarżnąć.
Dzięki jojteusz za pomoc.
10te, jeszcze tylko 20cia...
wyjmowanie karto-czipa
...
Kategoria grubooo!, imprezy..., terenowo
Cyklokarpaty - Gorlice
Niedziela, 24 lipca 2011 · dodano: 26.07.2011 | Komentarze 0
czyli bez treningów nie ma wyników.miałem nie jechać na nijakie zawody, chciałem pojechać w czort szozdą, ale patrząc na prognozy pogody wiedziałem, że nigdzie dalej się nie wybiorę... do tego napisałem Grześkowi zapytanie, czy czasem nie mają transportu do Gorlic, byłem święcie przekonany, że do ich peugeota (?) nie zmieścimy się w 3, nic z tego, wiadomość była "pozytywna", więc już nie chciałem kręcić, dzwonię że jadę.
z braćmi K. nie peugeotem, a paskiem ich siostry pojechaliśmy do gorlic już w sobotę wieczorem, w sumie dobry pomysł, tymbardziej że wieczorem rozbroili mnie i mogli bez żadnych problemów mnie objechać, choć ja wiedziałem że to się stanie nawet bez tych ich zabiegów.
już na pierwszym podjeździe potwierdzał się brak formy, nogi nie podawały, krzysiek szybko mnie dogonił, pierwszy zjazd jeszcze za nim, odcinek asfaltowy poszedł nam całkiem ładnie, idąc po zmianach z krzychem doganialiśmy kolejnych zawodników, którzy jednak siadali nam na ogonie nie dając zmian, do tego bezczelne hasło jednego z pasożytów "daj mu zmianę!" chwilę jedziemy obok siebie, bo to podjazd, mówię do kolegi że już długo tak nie pociągnę z Tobą, ktoś jeszcze przed samym szczytem odskakuje niczym walczący o premię pagórkowatą, zerwałem się za nim (taki gUpi nawyk po lt). na błotnistym podjeździe krzyś mi odjeżdża, co prawda reszta naszej grupy zostaje za mną, ale marne to pocieszenie, zjeżdżając próbuję nadrobić stracony dystans na podjeździe, przejeżdżam na pełnej prędkości przez wodę i trachhh, snejk!!! :/ w ubiegłym roku, dokładnie w tym samym miejscu rozpięła mi się spinka, no jakiś nie fart! mając pompkę na naboje żwawo biorę się do roboty, już pompuję gdy... nabój pozowlił napompować może 0,5 bara, w tym czasie mija mnie grzesiek, który nie może nadziwić się, że znowu guma! krzyczę że zaraz go dogonię -choć sam w to nie wierzyłem :) wracam do pompowania, wyciągam drugi nabój modląc się o to by zadziałał, ufff, napompowało, co prawda opona musiała wyskoczyć z obręczy ale szybko sobie z tym poradziłem. dalej nie ma co już opisywać, poza tym że znowu na asfalcie szło mi dobrze i wyprzedzałem. ale jak tylko się skończył asflat zaczęła się męczarnia, byle dotoczyć się do mety. jadąc mam różne myśli, m. in. sprzedaż ktm'a... 13 w kategorii to nawet nie pierwsze 50%... masakra jakaś :(
jedyna pozytywna informacja jest taka, że zaraza ustąpiła. a za dwa tygodnie 24h w białce tatrzańskiej... będzie grrrubooooo!
Kategoria imprezy..., terenowo, z Natką
mesje gumka - LanckoronaTour
Sobota, 16 lipca 2011 · dodano: 17.07.2011 | Komentarze 3
czyli debiut na szoździe.obawiałem się kilku rzeczy, wiele się nasłuchałem o jaździe na szosie, że to zupełnie inna historia niż eMTiBi... przed startem dodatkowo mnie zestresowali koledzy, no ale od czegoś się ich ma. ;)
pierwszy zjazd z lanckorony miał być startem honorowym, ale takim do końca nie był, więc odrazu przedzierałem się do przodu (?!) dziwne, bo byłem święcie przekonany, że już tutaj zostanę daleko z tyłu, ale nie, to ja wyprzedzałem kolarzy! co prawda nie było ich wielu, bo i wielu startujących nie było, no ale!
pierwszy podjazd, zastanawiam się co jest grane, nikomu nie chce się jechać?! myślałem że na dzień dobry mnie urwą. jadąc już z powrotem, przed stoniami w kilku odpadamy od pierwszej grupki, ale ciągle ich widzimy, na zjeździe do skawinek dochodzimy czołówkę, co prawda jeden ziom nie zmieścił się w zakręcie, najpierw przypierdz* o glebę po czym zatrzymał się na znaku! ;/ na szczęście 3m od tego zdarzenia był policjant, który odrazu zareagował. nieco wcześniej szanowny pan organizator, za którym chwilowo dane było mi jechałć, nagle odskoczył w prawo, widząc co jest przede mną nie miałem wyjścia tylko podrywam rower, przelatuję nad dziurwą i... kurna wpadam w następną, pierdyknęło grubo, ale nic się nie stało.
zaczynamy podjazd pod lanckoronę, jedzie się dobrze, nagle psssss, łooo żesz Ty! guma w przednim kole, no jak?! same piękne słowa cisną się na usta, ale pitolę to, biorę się do roboty, w międzyczasie z góry podjeżdża do mnie traktorzysta, gasi swoją mashinę i przygląda się jak zmieniam dętkę, wymieniamy parę zdań, mówi że sam kiedyś jak był piękny i młody to jeździł na rowerze, po czym się pyta czy napompować, ale niestety nie miałem przejściówki z av na prestę ;) gdzieś w tym czasie wyprzedza mnie mietek, w sumie to nie wiele był za mną, 2-3 minuty... szybko pompuję, wsiadam na rower, patrzę na średnią (35km/h o.O) i zaczynam "pogoń" niestety nikogo do pomocy nie miałem.
na półmetku, po pierwszej pętli kuzyni, którzy przyjechali do lanckorony meldują mi, że mietek już dawno przejechał! kuuurde, no nie może tak być! znowu będzie przede mną! na zjeździe jadę ile wlezie, na jednej serpentynie po zewnętrznej wyprzedzam jakiegoś zioma, który jechał dość asekuracyjnie... w leśnicy widzę mietka, ufff! wyprzedzam, mówię żeby mówił mi od dziś "pan gumka" i tyle go widziałem na trasie, zdziwiłem się bo w sumie to jechałem tylko 2-3 km/h szybciej niż on i jego kompan
na 100m przed szczytem w stroniach wyprzedam kolegę z rowerowania i chyba go tym wkurzyłem, odrazu depnął i mnie wyprzedził... no! od tej pory jedziemy razem po zmianach, w zasięgu wzroku, kilkaset metrów przed nami 3 osobowa grupka, po kilku km jazdy delikatnie w dół dojeżdżamy ich, po czym na podjeździe zostają za nami, choć nie bez walki, jeden z nich chciał sam uciekać, nie trwało to jednak długo. kolejne płaskie odcinki jedziemy po zmianach, już nieco luźniej bo nikogo w zasięgu wzroku nie ma, ścianka w zakrzowie, kolejna trójka przed nami, ciężko było ich dogonić.
przed kolejnym "szczytem" odrywam się od kolegi z rowerowania i próbuję sam dojść do kolarzy przede mną, jednego z nich, który wcześniej odpadł łykam na krótkiej hopce, a tą mocniejszą dwójkę doganiam dopiero na odbiciu do jastrzębiej, był tam kris, myślałem że on wymiata, a tu takie "rozczarowanie", może słabszy dzień. zaczyna się wyboisty zjazd, widzę że chłopaki coś wolno jadą, nie dokręcają, więc jadę swoje, do przodu, troszkę im odjechałem.
ostatni dość długi podjazd, czuję brak sił w nogach, widzę przed sobą jedną osobę, za mną już coraz bliżej kilku zawodników, pojawiają się kuzyni, jojtek mówi żebym siadał na koło (pod górę...) jojteusz zadaje gUpie pytanie, czyli standard. ostatkiem sił wyprzedzam tego przede mną -który pojechał na dłuższy dystans- i kończę zawody.
czekanie na wyniki mocno denerwowało, słyszymy ciągle to samo "bla bla bla, wyniki się robią" kilka godzin oczekiwania w sumie nie wiem po co, bo co ja mogłem zwojować z gumą. ale kij, generalnie nic mi się nie chce.
jak na pierwszy start na szoździe nie było tak źle, obawiałem się zjazdów, w końcu szosowcy jeżdżący od lat powinni szybko zapierdzielać, a tu zonk, można skromnie powiedzieć, że jak i w mtb jeżdżę dobrze tak i na szosie :)
w przyszłym roku, mam nadzieję że już na nowej, lżejszej mashinie przejadę pętelkę beskidzką, na którą wybieram się już od 5 lat...
przed startem wkurzył mnie organizator pieprzeniem że agrafki sami sobie powinniśmy przynośić, bo kiedyś tak kolarze robili... kurna, za co się im płaci?!
jakoże startujących nie było zbyt wielu, stanąłem na najniższym stopniu podium... ale jakoś satysfakcji z tego powodu nie miałem, wolę przyjechać na 20 miejscu spośród 400 startujących. ale z drugiej strony ze względu na przeziębienie i brak treningów od dłuższego czasu w jakimś stopniu to cieszy...
czas jazdy 2:10 + zmiana dętki 5 minut! wszak lepiej to niż 20... co nie? :P
do daniela straciłem 10 minut, szkoda...
Kategoria imprezy..., szosowo
ŚLR - Kielce.
Niedziela, 26 czerwca 2011 · dodano: 29.06.2011 | Komentarze 2
Po wczorajszej wtopie na Pucharze Beskidów w Cięcinie, gdzie na pierwszym kilometrze załapałem pane, wszyscy zdążyli przejechać, zaczynam pompować, kicha, pompka przestaje działać i zmuszony jestem wrócić na metę, cóż... przynajmniej byłem pierwszy na mecie. :-)Dzisiaj przyszedł czas na Ligę Świętokrzyską, tym razem w Kielcach, miałem tu nie jechać, ale z powodów wczorajszych zmieniłem zdanie, nie po to coś tam wcześniej jeździłem by poszło to w las.
Już podczas rozgrzewki mieliśmy niezłego nerwa, kiedy to chcąc przejechać kilka pierwszych kilometrów trasy, jadąc za szczałami wróciliśmy na metę... oznakowanie w jednym miejscu było bezmyślnie ustwione, znowu to samo. ;/ jak się później okazało, było to jedyne miejsce gdzie zastanawialiśmy się gdzie mamy jechać. Tuż przed startem, nerwowi organizatorzy z równie nerwowymi zawodnikami nie mogli dojść do porozumienia co do sektorów, wyczytywanie nazwisk/numerów bez wspomagania głośnikami było conajmniej śmieszne, później przepychanki, żeby dotrzeć do dwójki ludziów z kartkami, na których widniały nazwiska zawodników z pierwszego sektora, mi po jakiejś minucie udało się uzyskać zgodę na przejście do przodu, co w sumie nie wiele mi dało bo... ludzie bez sektora byli już na moim kole. :-) oczywiście przez to zamieszanie była mała obsuwa.
Start, jak zwykle mocno, ale też bez szału, przebijam się pomału do przodu, po kilka kaemach polnymi drogami wpadamy na asfalt, letko w dół, klikam prawą manetkę, co jest?! nie działa! nie! nie mam już cięższego przełożenia... na szczęście prędkość już nie wzrastała. Nie wiem który to z czuba poszedł na kładkę, zamiast przejechać przez rzeczkę, wszak cała czołówka to zrobiła, a tak gramolili się idąc półtiptopami, że mnie szlag trafiał, do tego jak zobaczyłem przejeżdżający kilka metrów niżej ludzi przez wodę, miałem ochotę popchnąć wszystkich z przodu coby wpadli do wody i zrobili mi miejsce hihi.
Dalej już piaski, lasy, troszkę błoćka, jakiś jedentraktor, zjazd stokiem narciarskim gdzie przeszedłem kilka cm od stalowej liny trzymającej słup... jeszcze na dole drą się na nas, że źle pojechaliśmy, a strzałki żeby jechać lewą stroną nie było. podjazd stokiem był koszmarny, nie było ubitej ścieżki, jechało się po trawce, przynajmniej nisko przystrzyżonej. Tu usłyszałem że strata do czołówki to 5 minut, już uruchamiam kalkulator, eeee to na mecie stracę do pierwszego jakieś 15-20 minut, nie ma źle! :-) na drugiej pętli pech dnia wczorajszego w słabszym wydaniu... guma z przodu, rower z kilometra na kilometr robi się coraz mniej stabilny, wejście w zakręt z większą prędkością grozi zerwaniem opony z obręczy, mocniejsze hamowanie wyrwaniem wentyla, szybszy zjazd po nierównościach snejkiem, i rozwaleniem obręczy, co robić?! jako że kotik był całkiem blisko, uważałem na każdy element, który mógłby uniemożliwić mi dalsze toczenie się, w tym czasie wyprzedza mnie jeden zawodnik, niestety jak się później okazało, był to 3 zawodnik dzisiejszych zawodów, metę przekraczam na miejscu najgorszym dla sportowca, 4 open, 4 w m2, no by to...! oraz 0,5 bara w przednim kole....... ze stratą 7 minut do zwycięzcy.
Nie ma co narzekać, wynik zupełnie mnie zaskoczył, jest chyba dobrze.
Kotik marudził, że zdobył tylko 2 miesjsce w m3, heh, też bym chciał być tylko 2...
Kategoria imprezy..., terenowo, z kotikami
el-aj... cyklokarpaty - muszyniaście.
Niedziela, 5 czerwca 2011 · dodano: 05.06.2011 | Komentarze 2
czyli luz-bluzzz...przyjechałem do muszyny dla widoków, widoków których dawno nie miałem, mimo tego że byłem w tych rejonach tydzień tamu, czegoś zdecydowanie brakowało...
po wczorajszym maratonie chciałem pojechać lajtowiej, coby nie męczyć się ze skurczami, więc pojechałem z dżamajką... co było też wcześniej zaplanowane.
w sumie to dawno się nie widzieliśmy, chciałoby się pogadać, ale wolałem dodatkowo jej nie męczyć rozmową, więc na trasie zamieniliśmy tylko kilka zdań, co nie zmienia faktu, że było... fajnie. na jaworzynowym podjeździe jechała bardzo dobrze, nawet mietek nie mógł nam odjechać... zjazd z parkowej też poszedł jej bardzo dobrze, a kolejny zjazd do drugiego bufetu wręcz szokująco dobrze, nawet się nie nudziłem! :P dopóki nie spowolnił nas ziomek na "nieco" za dużym rowrze, którego koniec końców wyprzedziliśmy. ostatni podjazd już nie był taki łatwy, nieco wilgotnego podłoża skutecznie wybijało z rytmu, zmęczenie dawało o sobie znać, raz nawet musiałem ją "pchnąć" do przodu, żeby nie stała w miejscu.
trasa całkiem fajna, kilka ciekawych jednotraktorów, a warunki zgoła odmienne do tych zeszło tygodniowych, sucho i gorąco.
na koniec podszedł do nas miszczu świata i pogratulował mi jakbym conajmniej zdobył miszcza świata xD
po chwili zawinęliśmy się do domu, jakoś nie miałem ochoty tam siedzieć.
prawie jak na TC... :]
od tego skwaru aż drzewa wygiełło.
Kategoria imprezy..., terenowo, z kotikami, z Natką
wc miszczu...
Sobota, 4 czerwca 2011 · dodano: 04.06.2011 | Komentarze 3
bikemaraton zawoja, trasa jak w ubiegłych latach czyli bez rewelacji, trochę przewyższeń, ale szybkie, mało techniczne zjazdy dają duży niedosyt... a szkoda bo można tu trasę zrobić po miszczowsku, ale pan grabek jest oporny na większe trudności terenowe -a próbowaliśmy coś wskurać, tzn. batu.- cóż, jego maratony kierowane są do ichniejszych klientów niż maratony golony...dzisiaj jak i 3 lata temu pojechałem w barwach uks zawojak, kilka dni przed startem batu przeraził mnie informacją, że będę musiał jechać w klubowej koszulce, ale na dzień przed startem napisał, że koszulków już nie ma... :D
rano, jeszcze przed 9 przyjechał po mnie mietek, a jak to z mietkiem, szybko się jeździ więc byliśmy dość wcześnie, ale bracia kubieniec już byli, mozolnie się zbierając zamieniliśmy kilka zdań i doszliśmy do wniosku że nie ma sensu brać opon na błoto ze względu na małą ilość fragmentów gdzie występuje błoćko, w międzyczasie dojechali kuzyni, a jeszcze później ich kuzyn.
jako że w tygodniu zrobiłem tylko jeden trening, a w zasadzie była to tylko godzinka regenerayji, zrobiłem sobie to co miałem zrobić wczoraj, choć bałem się że mnie to moco osłabi, ale jakby miało mnie zainhalować, wolałem się rozkręcić. batu zapodał jakiś donosny "koks", że niby majka to wciąga (!) przed startami, niesamowite uczucie, tak mi przeżarło wszystkie gluty w kinolu, że aż było przemilusio, jeszcze jakbym miał pasek byłoby idealnie... przed rozgrzewką pierwsze spotkanie z prezesem zawojaka, pamiątkowe zdjęcie przed startem, na które nawet mietek się załapał :P batu za całą pomoc grabkowi (nie wiem czy można o tym mówić...) załatwił dla siebie i mnie pierwszy sektorek, niby fajnie, ale czy aby na pewno?!
start, i się zaczęło, panowie z czuba nadali mooocne tempo, batu szybko mi odjeżdża, ja gdzieś trzymam tyły, ale trzymam! na pierwszym podjeździe rozkręcam się, wjeżdżamy w teren, coś ludzie słabną albo i tachniki jazdy nie mają, mijam kilku bez żadnego problemu, ale na pierwszym szyyybkim zjeździe pitolone koszyki pozbawiają mnie bidonu, bidonu który dał mi do sprawdzenia menago, więc zaciskam heble, i biegnę po bidon, mijają mnie Ci których wyprzedziłem na podjeździe, no cóż, napierdzielamyyy, tzn. już nieco spokojniej, żeby znowu nie stracić bidonu... przed nawrotką która prowadzi na przysłop batu siłuje się w trawie z kołem, krzyknąłem tylko "ja pierd*" bałem się że to dla niego koniec, ale na szczęście okazało się że to tylko gumka nie wytrzymała, a gUpek wrzucił nową do trawy i jej szukał!! hyh ;) do odbicia na stokówkę z przełęczy 661 nic szczególnego się nie dzieje, na stokówce nadaję tempo, słabe, chciałem wymusić by ktoś dał mi zmianę, a było kilka osób za mną... ale dopiero po kilku km dojechał do nas daniel mazur i poszedł do przodu, szybko siadam mu na koło i prujemy zostawiając resztę z tyłu, stromy, błotny podjazd na kolędówki zaliczam w siodle, mimo tego czuję że noga jakoś nie kręci rewelacyjnie... kolejny szybki zjazd zaliczam mocno asekuracyjnie ze względu na koszyki ;/ mimo tego nie tracę za wiele, wręcz znając każdy tamtejszy zakręt dojeżdżam do większej grupki i zaczyna się najdłuższy podjazd, na jałowiec 1111... na dzień dobry biorę małą dawkę kofeiny na pobudzenie, pan janowski zachęca mnie do szybszej jazdy, to też czynię, ale po chwili nieco odpuszczam, ze względu na dłuuugaśny podjazd, daniel sporo mi odjeżdża, nie widzę go baaardzo długo, dopiero na 3 km przed szczytem wkręcam się na wyższe obroty i zaczynam odrabiać straty, mijam tu sporo ludzia (3 lata temu to mnie tu wszyscy wyprzedzali) i na łączeniu szlaków dobijam do daniela, zamieniamy dwa zdania i jadę dalej do przodu, jałowiec! tutaj ostatnie piciu i bidon wędruje do kieszonki, teraz można szaleć, gość przede mną jedzie prawą koleiną, krzyczę środek! kiedy już byłem centymetry przed nim i jechałem z większą prędkością niż ten ziomal, gość wpada ptosto przed moje koło, mocno po heblach i jakoś się udało uniknąć kraksy, koleś nie jedzie zbyt szybko, wręcz czuję że zwozimy się jak cioty, ale cóż, nie będę ryzykowa innej, nieznanej koleiny na szarżę, na kolejnym, ostatnim podjeździe z trudem ale wyprzedzam go, zjazd z czerniawy suchej już samotnie, bez nikogo przed sobą, z klekocin bez szału, tylko 63.7, hecklerem wyciągam tu spokojnie 70km/h, ale było to też spowodowane poniekąd obawą przed snejkiem, którego ostatnio złapałem na hecklerze właśnie tu... na końcówce asfaltowej czuję delikatne skurcze, dochodzi mnie jeden z zawodników, pyta "m2 czy m3?" m2!, wymownym gestem pokazał żebym siadał mu na koło, do mety ciągnę się za nim z mega skurczami, raz nawet zablokowało mi nogę na kilka sekund ;/ na mecie patrzę na czas, mhmm, całkiem całkiem 2:07... batu tydzień temu miał na objeździe 2:20, więc byłem nawet zadowolony. po chwili dojeżdża daniel, gadamy, idziemy sprawdzić wyniki, daniel 10 open! se myślę, no to będę jeszcze wyżej! ale nie... daniel miał drugi sektor i mimo tego iż przyjechałem na metę przed nim, przegrałem z kolegą, i to aż o kilkadziesiąt sekund, no nic, troszkę mnie to ostudziło, 16/419 open i 8 w m2, jednak były to wyniki nieoficjalnie, teraz patrząc jestem 15 open i 9 w m2, nieźle, 12 (?) minut straty do zwycięzcy też jest pozytywne, aczkolwiek nie było tu chyba jakichsik specjalnych wycinaków... chyba.
wycierając dupą auto bartka widzę ole, letko się zdziwiłem że tu jest, no ale pytam jak tam? widzę kciuk w górze, ehhh dobra jest, mówiąc jej jak mi poszło, była mocno zaskoczona, że tak wysoko byłem... przed dekoracją siedzimy pod sceną, izotoniki i te sprawy, ola gdzieś tam dalej, ubiera się w timowe ciuszki, z daleka prezentuje się, pokazuję jej że jest git majonez, się uśmiechnęła i poszła na scenę, kolejne dekoracje przemijają, gadamy, gadamy ze znajomkami, kuzynami itd... nagle słyszę swoją godność! już już!! lecę, lecę! idąc pod scenę słyszę o so chosi, cóż, jakimś fartem zostałem wc miszczem małopolski na dystansie mega, a wygrał... daniel! staję na pudle, gdzieś z boku wpada prezes i daje mi klubową bluzę, no tak, musi być widać, że to zawojak... wręczający medal pyta się mnie czy trasa była ciężka (wolałem ugryźć się w język niż mówić to co myślę) i ile straciłem do zwycięzcy, kiedy ja zielonego pojęcia nie miałem... wójcina mówi mi że następnym razem będę pierwszy, taaaaaaa wiadomo!
jojtki niesamowicie mnie zaskoczyły, nie dość że nie wyglądali źle na mecie, to na dodatek przyjechali przed mietkiem! o.O wtf?! gdyby jeszcze mieli spedy i więcej jeździli to pudłowaliby w swoich młodszych kategoriach... może ich to podbuduje i zachęci do częstszych "treningów".
a batu, cóż, przyjechał 10 minut za mną, dwie gumy -a na rozgrzewce mówiłem, że biorę dwie dętki, chyba mnie posłuchał :D szkoda szkoda, bo zapewne bylibyśmy blisko. dzięki COX'ie ze ten maraton! może kolejnym razem skopiesz mi siodło.
coraz to więcej nowych znajomków na maratonach wpływa bardzo pozytywnie na całość imprezki, tzn. coraz lepiej się tu czuję. :]
wtf?!
Kategoria imprezy..., terenowo
Parkowe Deja Vu...
Sobota, 28 maja 2011 · dodano: 29.05.2011 | Komentarze 0
mtbmarathon krynica, trasa jakie lubię (?!) czyli długie podjazdy i techniczne zjazdy, liczyłem na dobry wynik, ale formy ku memu zdziwieniu w tym roku jakoś nie ma :(tuż po starcie dojechałem do JPbika, przywitałem się i... cóż, musiałem gonić kubę, który mi uciekał. do jaworzyny było super, ale na zjeździe, gdzie czarnota miał dzwona (nie wyglądał za dobrze :/ otwarte złamanie ręki.) wypadł mi najpierw jeden bidon, ale nie zatrzymałem się by go podnieść, o jednym przecież też objadę! po kilkuset metrach wypadł drugi z bidonów, więc zatrzymuje się, biegnę kilkanaście metrów do góry po bidon, kutwa! roztrzaskany! zbiegam po rower i wio do góry szukając pierwszego straceńca, troszkę czasu straciłem, ta sytuacja mnie zdemotywowała. próbowałem szybko dojść kubę, co nie było dobrym pomysłem, dawałem z siebie za dużo i... i po kilku km czułem, że zaczyna mnie odcinać - po 25km?!?! ehhh no nic, trzeba chociaż -tak jak w nowinach- dojechać do mety. rozkojarzyłem się i na chwilę zjechałem z trasy, na szczęście w miarę szybko zajarzyłem, że nie jadę trasą maratonu. na jednym ze zjazdów kuba łatał łańcuch, więc go zostawiłem za sobą, tuż po tym na kolejnym zjeździe wyprzedziłem kilku gigowców, którzy przepuszczali mnie widząc, że jednak potrafię zjeżdżać -skromniś. na halę łabowską (?) jakoś się wytoczyłem, choć tych których udało się wyprzedzić na zjeździe, wyprzedzili mnie na podjeździe, cóż... ten sezon jest dziwny. po 3 bufecie skurcze, jakiś lajtowy podjazd, ale nie da się jechać, próbuję rozciągnąć, wydaje się że jest ok, wsiadam na rower, jednak nie jest ok, zatem urządzam sobie spacerek, po chwili dojeżdża kuba i z wielkim zdziwieniem pyta "co żeś narobił?!"... od tej pory "ciśniemy" razem, co dłuższy podjazd demotywujemy się wzajemnie i prowadzimy, gadając o gUpotach, cóż, byle do mety :) na zjeździe do słotwin -pozdro dla kordiana i załogi!- jadąc za kubą dostaję błotem po oczach, do tego opony w rzadkim błooocie nie dają rady, przy 40km/h plask do błotka :] ze zmęczenia mamy coraz to gUpsze tematy i pomysły, zastanawiamy się nad odpuszczeniem parkowej... tuż przed tym kultowym krynickim maratońskim zjazdem dochodzą nas furmany i inne gigusie, ja już nie mam sił, kuba dostaje strzał adrenaliny i mi odjeżdża, zjazd z parkowej, na dzień dobry ktoś krzyczy "TRZYMAĆ SIĘ PRAWEJ STRONY!" grzecznie posłuchałem, więc jadę! początek po trawce milusio pomalutku, oponki trzymają, kiedy nagle musiałem puścić na ułamek sekundy przedni hamulec, żeby podrzucić przednie koło nad dziurwą -czyżby to ta wykopana dla mnie przez JPbike?!- i się zaczęło... nagle rower nabrał rozpędu, tutaj trawy już było jak na lekarstwo, moje saguaro tańczą, z lewej ktoś zjeżdża, ja MKNĘ prawą, już widzę siebie na którymś z "fleszy" i słyszę "dobrze Ci idzie!" -jak za pierwszego mojego tutejszego maratonu- ratuję się dalej, unikam potrącenia kolegi jadącego lewą stroną, wpadam do lasu, wyhamowuję, skała spadła mi z serca, nie wiem ile w tym było szczęścia, ile umiejętności, ile zasługi szatańskiej trójki z mojego numeru, jedno jest pewne, nigdy tego nie zapomną. po wyhamowaniu do bezpiecznej, kontrolowanej prędkości, patrzę kogo widzę, kubę. to była udana akcja hihi reszta to już formalność, zjechać po schodach i kreska.
pogoda była dobra, tzn. jak na prognozy to była dobra. jedyny deszcz jaki pojawił się na trasie spadł na dzień dobry, tak by nas dociążyć. :)
trasa... szczerze, nie przyglądałem się ani profilowi ani mapie i... myślałem że będzie grubiej, a tak, było mocno, ale jak na golonkę to szału ni było. :) nie podobała mi się jazda przez las świeżo wytyczonymi ścieżkami na potrzeby maratonu (no może poza jednym prostym zjazdem z jaworzyny :)
a kotik, cóż, chyba wymięka i pojechał "tylko" mega, chyba ma już dość błota w tym sezonie :D
jak na to co się dzialo dzisiaj ze mną na trasie, wynik nie jest tragiczny: 31 open na 103 którzy ukończyli i 15 w m2.
Kategoria imprezy..., terenowo
ŚLR - Nowiny
Niedziela, 22 maja 2011 · dodano: 31.12.2011 | Komentarze 1
czyli najlepsza trasa maratonowa jaką kiedykolwiek jechałem!Wynik już nieco lepszy 13(6), aczkolwiek...
Początkowo jechało się super, jednak po 20km odcięło mi prąd, po małej pętli chciałem zakończyć zawody, jednak stwierdziłem, że nie poddam się, jakoś to pomału przejadę.
Przez ponad 1/2h jechałem bez wody (na jednym ze zjazdów wyleciała mi zapasowa butelka iso) jednak nie ja sam, innym też zabrakło ze względu na lejący się z nieba żar, na jednym z bufetów była kapitalna obsługa, porzuciłem rower kilka metrów przed namiotami w rowie, a sam poszedłem uzupełniać braki, jeden gość bez mojej prośby, ot tak sobie poprostu wziął mój bidon, nalał iso, włożył z powrotem i przyniósł mi czarnucha... co prawda powiedział, że jego sztywniak jest lżejszy no ale... ;) do tego przedstawili nam bardzo szczegółowo co nas jeszcze czeka.
Trasa była obłędna, piękne single, strome zjazdy, bardzo wymagająca trasa, golonkowym maratonom daleko do Nowin, tak tak!
Kategoria imprezy..., terenowo, z kotikami
ŚLR - SAnDomierz
Sobota, 7 maja 2011 · dodano: 31.12.2011 | Komentarze 0
Czyli pierwszy bojowy test tasera.Po zrobionych treningach spodziewałem się nieco lepszego wyniku, 18(11) i niespełna 13 minut straty do zwycięzcy... rozkminialiśmy dlaczego, doszliśmy do wniosku, że zabrakło mi sektora, a na mega płaskim maratonie i silnym wietrze ma to spore znaczenie, pogoda wytrzymała na czas ścigania, później już się rozpadało.
Gdy dogoniłem kotika, chciałem chwilę odpocząć, jednak trener nakazał mi napierdzielać.. no więc uczyniłem to, efekt był taki, że wyleciałem w powietrze.. kiedy to ścinałem zakręt, a z sadu nagle za zakrętem wyłoniła się gałąź, która to złapała mi prawą rękę i.. efektem tego inny koleś wjechał mi w rower, rypał jakimiś pretensjami, że chciałem nas pozabijać xD, no nic, kotik zapytał czy wszystko ok, stanął, ale teraz ja mu kazałem jechać. Taser na szczęście cały, od najazdu typa zrobił się tylko ubytek lakieru, jednak plastik jest mocny :] jeszcze musiałem posiłować się z klamką coby ją przekręcić we właściwą pozycyję.
Na finalnym podjeździku jechaliśmy w 4, widząc CO szło chodnikiem powiedziałem "Panowie! Ja tu zostaję!" na te słowa zareagował tylko 1 z 3, a reszta myślała tylko o... pedałowaniu.
A rowr, no cóż, napierdziela! przez 3/4 drugiego okrążenia widziałem przed sobą dwójkę, chciałem ich dogonić, jednak udało się to dopiero na mega wyrypanej łące gdzie full przeleciał, a sztywniaki... no cóż :P
Kategoria imprezy..., terenowo, z kotikami