Info
Wszystkie km: 58150.70 kmKm w terenie: 7908.80 km - 13.60%
Czas na rowerze: 111d 04h 49m
Prędkość średnia: 21.79 km/h
Więcej Info
2011
2010
2009
2008
2007
2006
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2012, Maj3 - 4
- 2012, Kwiecień4 - 5
- 2012, Styczeń4 - 6
- 2011, Grudzień13 - 14
- 2011, Listopad15 - 1
- 2011, Październik7 - 0
- 2011, Wrzesień20 - 2
- 2011, Sierpień13 - 26
- 2011, Lipiec15 - 8
- 2011, Czerwiec22 - 11
- 2011, Maj26 - 13
- 2011, Kwiecień28 - 24
- 2011, Marzec18 - 20
- 2011, Luty9 - 13
- 2011, Styczeń14 - 6
- 2010, Grudzień10 - 10
- 2010, Listopad14 - 19
- 2010, Październik16 - 8
- 2010, Wrzesień10 - 5
- 2010, Sierpień14 - 15
- 2010, Lipiec16 - 27
- 2010, Czerwiec18 - 20
- 2010, Maj12 - 16
- 2010, Kwiecień12 - 19
- 2010, Marzec7 - 10
- 2010, Luty5 - 4
- 2010, Styczeń2 - 3
- 2009, Grudzień7 - 22
- 2009, Listopad10 - 15
- 2009, Październik12 - 13
- 2009, Wrzesień12 - 13
- 2009, Sierpień15 - 7
- 2009, Lipiec24 - 1
- 2009, Czerwiec9 - 9
- 2009, Maj11 - 11
- 2009, Kwiecień22 - 17
- 2009, Marzec9 - 4
- 2009, Luty6 - 10
- 2009, Styczeń4 - 8
- 2008, Grudzień9 - 11
- 2008, Listopad13 - 25
- 2008, Październik12 - 14
- 2008, Wrzesień14 - 32
- 2008, Sierpień19 - 33
- 2008, Lipiec12 - 29
- 2008, Czerwiec19 - 23
- 2008, Maj14 - 13
- 2008, Kwiecień18 - 37
- 2008, Marzec10 - 13
- 2008, Luty10 - 26
- 2008, Styczeń5 - 7
- 2007, Grudzień10 - 20
- 2007, Listopad5 - 16
- 2007, Październik8 - 26
- 2007, Wrzesień16 - 7
- 2007, Sierpień22 - 12
- 2007, Lipiec19 - 8
- 2007, Czerwiec24 - 90
- 2007, Maj21 - 17
- 2007, Kwiecień17 - 4
- 2007, Marzec9 - 7
- 2007, Luty6 - 3
- 2007, Styczeń2 - 0
- 2006, Grudzień8 - 0
- 2006, Listopad1 - 0
- 2006, Październik5 - 0
- 2006, Wrzesień14 - 0
- 2006, Sierpień26 - 1
- 2006, Lipiec25 - 0
- 2006, Czerwiec22 - 6
- 2006, Maj2 - 0
- 2006, Kwiecień9 - 0
- 2006, Marzec3 - 0
Wpisy archiwalne w kategorii
Carpathia MTB Venture 2011
Dystans całkowity: | 463.00 km (w terenie 285.00 km; 61.56%) |
Czas w ruchu: | 31:50 |
Średnia prędkość: | 14.54 km/h |
Liczba aktywności: | 6 |
Średnio na aktywność: | 77.17 km i 5h 18m |
Więcej statystyk |
Carpathia MTB Venture - Etap VI: Korbielów - Wisła: Koniec...
Sobota, 20 sierpnia 2011 · dodano: 07.12.2011 | Komentarze 2
Po wczorajszym dniu pozostało tylko wstać, zjeść, ubrać się w lycre i stanąć na starcie. Sam start to powtórka z Krynicy, czyli nikt nie kieruję się sugerowaną trasą na pierwszy punk kontrolny umieszczony na Hali Rysianka, która wiodła przez Halę Miziową i Trzy Kopce, a obierają kierunek przeciwny, dłuższa trasa w 90% asfaltowa przez Sopotnią Wielką. Niestety ten wybór wiąże się z kilometrową wspinaczką na Halę Rysianka, na tym podejściu odziwo czuję się świetnie, biorę więc na chwilę rower Natalii, coby sobie dychnęła, lecz nie bardzo jej się to podobało, więc powiedziałem jej coby Sławkowi pomogła :D Na Halę Boraczą nie jedziemy sugerowanym zielonym szlakiem, ciągnę ekipę znanymi mi dobrze żółtym, następnie czarnym szlakiem, niestety początkowy fragment czarnego szlaku jest luźno kamienisty, Natalia odczuwa to dość mocno, podczas przejazdu przez Halę Boraczą nawet jej "rozmasowuję" nadgarstki... Prusów, kolejny PK, tuż przed nim zbaczamy ze szlaku sugerując się innymi zawodnikami, jednak szybko wracamy na odpowiednią ścieżkę. Zaczynamy zjazd, jedzie mi się dobrze, słyszę że Sławek tłucze się za mną, więc pewnie Natalia również, niestety tak nie było, zatrzymujemy się, czekamy, jak już dojechała to dostałem ochrzan, że nie poczekałem na nią, nie wiedziała gdzie jechać na skrzyżowaniu -którego ja nawet nie odnotowałem ;) Przed nami Cisiec i kolejny PK jak i bufet, zjazd polami, poza szlakami, jednak trafiamy tam idealnie, w międzyczasie Sławek nam znika, zastanawiamy się co mogło się stać, pewnie znowu złapał gumę! Po chwili jednak dojeżdża do bufetu, wszedł w zakręt trzymając w prawej ręce bidon, nacisnął lewą klamkę i... wiadomo co, na scjenscje nic się mu nie stało. Jedziemy dalej, wiemy że Łotysze są za nami, a do mety coraz bliżej... Skręcam w lewo o jedną drogę za wcześnie, po chwili słyszę wątpliwości co do tego czy tędy przejedziemy, pokazuję na mapie, że jest ścieżka więc damy radę, ale nie uspokoiło to moich towarzyszy, nie marnując czasu zjeżdżam kilkanaście metrów niżej do tubylców, pytam czy damy tędy rady tu i tam przejechać, tak-tak! Więc nakazuję im jechać, nie zawracamy, nie tracimy czasu na pierdoły. Choć w pewnym momencie sam miałem chwilę zwątpienia widząc innych ludzików jadących gdzieś 100m wyżej i nas pchających rowery gdzieś ledwo widoczną drogą, jednak po chwili wszystko się rozjaśniło i szybko trafiamy na dobrą drogę. Sławek po tym wszystkim powiedział, że teraz już może wszędzie za mną iść... :D Po zjeździe do Złatnej przecieramy oczy ze zdziwienia, Marcoki przed nami?! Jeszcze sobie foty strzelają?! Jak to możliwe, no to pięknie, jesteśmy na samym końcu... Marcok robi nam pamiątkową fotę i zostaje z tyłu. Zaczynamy podjazd na Magurkę Wiślańską, jedzie się ciężko, droga wyłożona kamieniami nie bardzo pod rower, spore przerwy między kamieniami wybijają z rytmu, na domiar złego przed nami wyłaniają się Łotysze, no nie! Jedziemy zapięci, próbuję jak najszybciej ich dogonić, tuż przed grzbietem Magurek Mix który może nam jeszcze zagrozić (?) decyduje się na skrót i pchanie, nie, to nie było nawet pchanie, to było wnoszenie rowerów na plecach , tam też mieliśmy i my pójść, ale pytam Natalii czy chce iść tędy, nieee. Więc jedziemy dalej szutrówką by po chiwli piąć się w górę początkowo stromą drogą zrywkową, która jednak szybko znika i pozostaje przełaj. Staram się szybko wrzucić rower na grzbiet i wrócić by pomóc Niuni. Gdy już trójca była na drodze, ruszyliśmy i odrazu myśli, gdzie są Łotysze, na pewno przed nami! Jednak na Magurce Wiślańskiej dowiadujemy się, że jeszcze nie było tu kobiety! HA! ;) Pozostał ostatni PK tegorocznej etapówki, mieści się nad samą już Wisłą, na Trzech Kopcach, ale wcześniej jeszcze bufet na przełęczy Salmopolskiej. Prujemy zielonym szlakiem z Magurki Wiślańskiej wyłożonym agd i rtv, genialna zabawa, nawet na rowerze o małym skoku zawieszenia. Gawlasi, tutaj odbijamy na żółty by nie jechać dalej szlakami i wpadamy na szybką szutrówkę prowadzącą aż do samej przełęczy Salmopolskiej, tutaj krótki pitstop, bo pozostaje jeszcze jeden krótki podjazd. Pędzimy w dół asfaltem, mamy jednak na uwadze to, że zaraz będzie słabo widoczne odbicie na żółty szlak, znajdujemy go bez problemu, jednak ja musiałem nieco się cofnąć, bo też nie chciałem mocno hamować, żeby Natalia nie wjechała we mnie. Początkowo zjazd żółtym był super, korzenie, stromo, miejscami wąsko, mniam. Dalej już (nie)stety szutrówki, micha zaczyna się sama cieszyć na myśl że meta już blisko, ostatni PK i tylko zjazd, szybki, nawet bardzo szybki. W Wiśle na szczęście nie musimy błądzić, dojazd do mety jest oznakowany, wjeżdżamy na ostatnią prostą, Sławek, Natalia i ja dziękujemy sobie wzajemnie, słychać okrzyki "gorzko! g...!" nie nie... żółwik. Koszulki Finishera, gratulacje od Grześka...Na mecie pojawiają się kolejni zawodnicy, jest i mix rodem z Łotwy, gratulujemy sobie, okazało się, że na Magurce Wiślańskiej odkręciła się Mārtiņšowi jedna ze śrub mocujących adapter przedniego hamulca - czyżby Sikuś coś kombinował? :P Po dłuższej chwili chciałem już iść się wykąpać, przebrać, ale Natalia mówi, że pasuje poczekać na 3mix, w sumie to dobry pomysł.
Późnym popołudniem dekoracja, najpierw etapowa, później generalna, Marek w przeciwieństwie do pierwszego etapu gdzie się z nas delikatnie podśmiechiwał teraz powiedział coś zgoła odmiennego "nie mieli sobie równych, zdeklasowali rywali" heh ;-) jednak nasz hol nadal uważał za sztywny... :P
Po dekoracji i pamiątkowym zdjęciu Finisherów udaliśmy się na etap VII... afterek był fajnym pomysłem, jednak z mojej perspektywy do czasu. Po całej fajnej tygodniowej imprezie pozostał taki mały niesmaczek, szkoda.
Podziękowania dla:
naszego zuportmena Mietka, który po raz drugi wytrzymał z nami, co pewnie nie jest ot takie proste.
naszego najwierniejszego etapowego kompana, el habladora Sławka vel SteFUN'a, który tym razem nie miał tak letko jak na Transcarpatii...
kateemom za spisanie się
organizatora, obsługistów, że dali radę
no i Niuni... że wytrzymaliśmy ze sobą ten trudny tydzień. ;*
Do zobaczenia!
Kategoria Carpathia MTB Venture 2011, grubooo!, imprezy..., terenowo, z Natką
Carpathia MTB Venture - Etap V: Rabka Zdrój - Korbielów: Koniec poweRadka.
Piątek, 19 sierpnia 2011 · dodano: 16.11.2011 | Komentarze 2
Ranek nie należał do najlepiej ogarniętych, do późna bawię się z rowrami, mało jemy, na dodatek nic specjalnego. Chciałem żeby mietek skoczył na start dzisiejszego etapu i przywiózł nam mapy, ale jakoś nie wyszło. Zdecydowana większość zawodników już zniknęła z terenu wioski olimpijskiej, a my -ja- nadal się guzdrzemy, odjeżdżamy zostawiając mietkowi "jego" burdel, na miejsce startu docieramy kilkanaście minut przed godziną 9. Szybko biorę mapy, rozkminiamy, ale w zasadzie to nie ma czego rozkminiać, dzięki rozpierduwie leśnej i braku pozwolenia wjazdu na pasmo policy punkt kontrolny na samej policy zostaje anulowany, zatem dzisiaj mamy 95% asfaltu, masakra! Ale po chwili się z tego cieszę, Niunia przekazuje mi, że źle się czuje, cobyśmy nie jechali za szybko... Jeszcze szybko zdążam po raz kolejny pożyczyć tej samej pompki i jako że dzisiaj asfalty wbijam więcej wzbogaconego azotu o inne pierwsiastki.Samo odliczanie wyjątkowo nie należy do Marka, robi to dziewczyna z obsługi, było to jej marzeniem :P Początkowe kilka kilometrów to przejazd honorowy, choć peleton rwie się w bardzo szybkim tempie, staram się trzymać przodu, jednak ze względu na dolegliwości Natalii nie chcę za wszelką cenę dorówynwać czołówce, więc uformowały się dwie grupki, pierwsza jechała z kilkusekundową przewagą nad drugą, którą prowadzily Macarrony ;) Jednak patrząc na mapę było tylko kwestią czasu aż się połączymy, skrzyżowanie na którym skręcamy ostro w prawo i wjazd na szutrówkę pozwala w mgnieniu oka odrobić te kilka sekund ;) Szutrówką docieramy do Wysokiej, tam nie decyduję się jechać sugerowaną trasą jak wszyscy przed nami tylko wybieram jazdę grzbietem -niebieskim szlakiem, pozwalało to zaoszczędzić kilkadziesiąt metrów, jednak już na dzień dobry mylą mi się kolory szlaków (?!) całe szczęście nie jestem sam i szybko towarzysze opierdzielają mnie. Wracamy na właściwy szlak, który okazał się paskudny, masa błota, miejscami musimy prowadzić, a jest płasko... jestem zły na swoją upartość do kombinowania, żeby tylko nie jeździć tam gdzie nam sugerują, ale co poradzić... Do pierwszego PK docieramy jakoś w środku stawki, czyli jak przypuszczaliśmy, sporo straciliśmy. Dalej już jedziemy bez większych kombinacji, choć była opcja zjechania do doliny i parcia dalej asfaltem, lecz wtedy mielibyśmy trasę w 98% pokrytą asfaltem, no bez przesady... Dojeżdżamy do Sidziny, jedziemy już znanymi mi drogami, korba podczas holowania zaczyna mi zaciągać, niemiłosiernie mnie to wkurza, tuż przed drugim punktem kontrolnym już nie wytrzymuję -też z braku sił- nakazuję reszcie jechać dalej, punkt drugi to również bufet, niech się ładują. Ja natomiast smaruję łańcuch, który już mocno skwierczał, chwilowo pomogło. Na bufecie okazuje się, że Grześkowi zabrakło poweRadków i kupili Colę... no cóż, cola to nie najlepszy pomysł, ani to wieźć w bidonie bo wiadomo jak jest z gazowanymi napojami, ani później pić gorące, no ale Grześ pod wpływem naszego marudzenia wydobył ostatnią zgrzewkę sztandarowego napoju jego cyklu imprez. Natalia ruszyła nieco przede mną i Sławkiem, próbowaliśmy szybką ją dogonić, jednak udało nam się to dopiero tuż przed samą przełęczą Zubrzycką. Szybki zjazd do Zubrzycy Górnej i kolejny długi podjazd, tym razem na Krowiarki, w połowie podjazdu doganiamy Łotyszów, jedziemy cichutko na ich kole, Sławek z Natalią nie wiedzą co ja robię, w końcu jedziemy teraz 2x wolniej niż chwilę wcześniej, nie miałem zamiaru ścigania się z nimi na podjeździe, szkoda sił na pierdoły. Zrywamy się dopiero na przełęczy, w końcu zjazd jest mi dooobrze znany, jadę z przodu, znam tu każdy zakręt, jednak nie jadę na 100% z kilku przyczyn... nagle wyprzedza mnie znajomy gość z cyklokarpat, po czym zwalnia, więc wyprzedzam go, jadę znowu jako pierwszy po czym znowu wyprzedza mnie ten sam typ i zwalnia, tak jeszcze ze dwa razy, myślałem że mnie coś trafi... Nawet Natalia później mówiła, że było to troszkę głupie z jego strony. Do Zawoi wjeżdżamy w większej grupie, ale bez mixa rodem z Łotwy :] udało się! Kolejny punkt kontrolny, a zarazem bufet mamy na Czatoży, jako że ja coś tam Zawoję znam, wiem gdzie skręcić w boczną drogę by nieco skrócić sobie drogi, wcześniej pokazuję Natalii coby zwolniła, Sławkowi mówiłem to wcześniej podczas rozkminy nad mapą, ale najwyraźniej zapomniał o tym i jadąc w czubie grupki poleciał prosto. Na bufecie dociera do nas zdziwiony Sławek, a gdy ruszamy w kierunku mety, do bufetu docierają Łotysze... Teraz mamy troszkę terenu, troszkę stromego podjazdu na przełęcz Jałowiecką Płn. Sławek na podjeździe przewraca się i krzyczy do mnie, że zepsuł hamulec, odpowiadam mu że nie ma czasu na pierdoły, dzisiaj mamy asfaltowy etap, o jednym hamulcu dotrzesz do mety, a tam naprawimy go, wszak co ja zrobię bez narzędzi z hydrauliką... Jednak Sławek pchając rower do góry sam sobie go naprawił, wyrwał tylko dźwignię z tłoka ze swojej formuli. Po krótkim terenowym zjeździe wpadamy na Słowację i mkniemy w dół asfaltową drogą, mamy za sobą jakichś pasożytów, siedzą nam na kole, zmiany nie dają, więc też się nie spalam zbyt mocno, tymbardziej że czeka nas jeszcze podjazd na przełęcz Glinne. Tuż przed Oravska Polhorą ostatni PK i najskromniejszy bufet, w sumie to był on zbędny, do mety zostało raptem kilka asfaltowych kilometrów, reszcie ekipy przekazuję tą informację, coby nie tracić czasu, szybko ruszamy dalej, ostatni podjazd, Natalia przypomina sobie miejsce z ubiegłego roku gdzie tankowaliśmy wodę, nie jest aż tak tragicznie z jej pamięcią... ;) Próbuję ile mogę podciągnąć Niunię, na przełęczy wpadamy do Polski, nawet nie próbuję jechać wg nakazu jazdy w prawo, jedziemy prosto, chwilowo pod prąd :D nie wiem czy ktoś się wogóle zorientował co zrobiliśmy, bo nikt nie protestował... i zaczynamy finishowy zjazd do mety, tym razem nikt mi nie przeszkadzał, a zjazd równie dobrze mi znany jak ten wcześniejszy :] Korbielów ciągnie się okropnie, wzrok węrduje po mapie, rozglądam się, no kurna gdzie to jest?! Po chwili jednak dojeżdżamy, wpadamy na metę, straty nie są duże, bo i etap nie był długi czy też wymagający. Łotysze docierają do mety kilka minut za nami, już wiemy, że jutrzejszy etap to tylko formalność... Podchodzi do nas jeden z "pasożytów" i mówi mi, że dałem niezłą zmianę po wkroczeniu na Słowację, phi! przecież ja się tam oszczędzałem... ;)
Mietek oczywiście jak tylko jedzie do domu to się spóźnia, dzwonię do niego z pytaniem gdzie jest, a on w Koszarawie, już jesteście?! déjà vu... Po chwili już jest, jednak tym co przywiózł odkupuje swoje spóźnienie :P
Po tak krótkim, szybkim etapie mamy ogrom czasu, mietka wyganiamy na Pilsko, Niunia idzie spać, a Sławek przychodzi ze swoim rowrem pod burdelobus i w miłej atmosferze oczywiście przy odpowiednim złocistym napoju przeserwisować swój rowr, jak tak, to ja biorę się za nasze kateemki, w swoim wymieniam cały napęd, no dobra, blat w korbie pozostał stary. Przy dokręcaniu shitmanowskiej średniej tarczy do face the race i pomocy Sławka, udaje mi się rozpęknąć jedną śrubę, a przy innej upitolić kawałek komina, a wszystko to przez inną grubość (cieńsze) zębatek shitmano względem RF, w swoich zbiorach nie mam jednak śrub z kominami, idę do Jarka, pytam się czy ma takie coś, daje mi, pytam ile za to, ten mi walnął cenę której bym nawet u siebie nie dostał... :] Później poszedłem po jeszcze jedną, zapasową. Kiedy to grzebaliśmy przy mashinach przychodzi do mnie Przemek z kołem, pokazuje mi co się stało -obręcz dt rozpękła się od wewnątrz- i pyta czy nie mam mu czego pożyczyć, ehhh co on by beze mnie zrobił... Na domiar złego Sławek odkrywa drugiego rozwalonego Hutchinsona, no to daję mu smart sama. Po skończeniu prac nad rowrami odnosimy je do parku maszyn, a na masce samochodu rozkładamy mapę, jednak wiatr uniemożliwia nam rozkminę, idziemy do szkoły i tam analizujemy ostatni etap i uzgadniamy, że cały pokonujemy razem. Później jeszcze oglądamy i podziwiamy z Niunią tańczących na sali, następnie towarzyszę przy suszeniu w łazience ciuchów i to chyba na tyle dziś, ićmy spać.
Kategoria Carpathia MTB Venture 2011, imprezy..., terenowo, grubooo!, z Natką
Carpathia MTB Venture - Etap IV: Szczawnica - Rabka Zdrój: Skazani na potoki.
Czwartek, 18 sierpnia 2011 · dodano: 07.09.2011 | Komentarze 5
Nocą wcale nie było tak chłodno jak się tego spodziewałem, rankiem nie chce nam się wstawać, niewyspani dogorywamy, leżymy i leżymy, jest coraz później, mietek nawet poszedł po Sławka... jednak na nic się to zdało, jeszcze chiwlę leżymy. Na szczęście śniadanie było już gotowe, a mashiny wyjątkowo sprawdzone/przygotowane. Po dojeździe na miejsce startu sprawdzam ciśnienie w oponach, kurna! zapomniałem dopompować przednią oponę, jest jeszcze 12 minut do startu, zatem pędzę do mietka, jednak tuż obok miejsca startu widząc te same dziewczyny co pomogły nam w Krępnej, zapytuję czy nie mają pompki, mają! :] Dziękuję i wracam do Niuni.Dzisiaj mamy długi, kilku kilometrowy asfaltowy odcinek startu honorowego ze Szczawnicy do Krościenka, szybko ustawiamy się z przodu stawki, w Krościenku zaczyna się ściganie... czerwonym szlakiem na Lubań, początkowo odjeżdżamy Sławkowi, Niunia jak to Ona, wszystko co jest tylko możliwe do wyjechania, wyjeżdżą, ja też próbuję niemal wszystkiego, nawet tego co teoretycznie się nie da, a i to nam się potrafi "udać" :P Po chwili rozłąki ze Sławkiem mamy go, początkowo mniej gadatliwy, bardziej sapiący, jednak z czasem dochodzi do siebie i się zaczyna, raz nawet trzeba było zwrócić mu uwagę by tak nie pitolił bo tracimy siły na śmiech i potykamy się o kamyrdolce.
Tuż pod Lubaniem zaliczamy drugi punkt kontrolny, wjeżdżamy na szczyt i zaczyna się najtrudniejszy fragment dzisiejszego etapu (a przynajmniej tak mi się wydawało), kilkusetmetrowy stromy zjazd z dużą ilością kamyrdolców i korzeni, ja z moim bombrownikiem bawie się świetnie, resztą o rok szoksach nieco gorzej. Na dole czekam na resztę ekipy, po czym ruszamy kawałek po płaskim i tutaj -jak zdecydowana większość- decydujemy się na zjazd do Ochotnicy Dolnej i ciśnięcie asfaltem na przełęcz Knurowską gdzie jest bufet oraz pk, omijajć przy tym jazdę dość upierdliwym grzbietem. Jednak zbyt łatwo być nie mogło, początkowo niebieskim szlakiem, po chwili jednak "dobry" łącznik z nieco wyżej schodzącym zielonym szlakiem, na papierze wyglądało to idealnie, jednak teren okazał się troszkę uciążliwy, początkowo łącznik był bardzo stromy, ale jeszcze jakoś między tymi ogromnymi koleinami dało się jechać bez większego stresu, jednak dalej zamiast szerokiej dwupasmowej autostrady mamy szeroki... potok! Ciężko się jedzie po kamienistym potoku na rowerkach xc, na enduraku by się po tym poprostu przeleciało. Coś tam walczę z tym potokiem, często tracąc równowagę ogarnia mnie śmiech, Niunia natomiast zastanawia się czy my już jesteśmy skazani na te potoki... :) Po kilku minutach w potoku docieramy do zielonego szlaku, tu już zdecydowanie lepiej, szybko docieramy do asfaltu i zaczynamy długi lecz delikatny podjazd, jedziemy na holu, Sławek obija się coś na tyłach, ja chcę jak najszybciej dotrzeć na bufet więc kręcę mocno, niestety wmordewind znacząco tłumi moje starania. I tak spokojnie jedziemy i jedziemy przez kilka ładnych kilometrów kiedy to Sławek zatrzymuje się, bo złapał kapcia! ;/ Pytam czy wszystko ma i jedziemy dalej, poczekamy na bufecie! Niunia mówi, żeby jechać nieco wolniej, pyta czy mam jakąś kofeinę, tak, ale do bufetu już niedaleko, więc tam jej dam.
Na bufecie znowu rozbawia mnie głos Miodońskiego... kiedy to nagle zajeżdżają Łotysze, "letko" to nas zdezorientowało, Niunia szybko mnie popędza, chce jechać z powrotem na Lubań :P To nie w tą stronę! Jedziemy czym dalej od zagramanicznych. Natala nadaje tempo, jest gruuubo, wręcz chce mnie kobieta wykończyć, dostała giga kopa za sprawą kofeiny oraz pewnie w większej mierze dzięki Łotyszom, co chwilę tylko pytała czy za mami czysto :] Tak szybko jeszcze na Turbacz nie wjechałem, tożto było miszczostwo świata! nooo wice, jak to Maja.
Dalej szybkie suche szutry, raz nawet chciały mnie zaskoczyć, jednak na rowerze nie ma miejsca na panikę i zaciskanie hebli, trzeba czasem poczuć się jak ptak... Niunia jedzie nadal mocno, zaliczamy 4 pk, myśli że to już będzie koniec, niestety wybudzam ją z tego snu, ta nieco się podłamuje bo sił coraz mniej, ale uspokajam mówić, że z Obidowej krótki podjazd na Stare Wierchy i już tyyylko w dół do Rabki. Na krzyżówce zielonego szlaku z czarnym widzimy jednego zawodnika, który wyciągał mapę z plecaka by na nią spojrzeć, ja powiedziałem Natalii, że jedziemy w prawo zielonym, dzięki mapnikowi nie trzeba się zatrzymywać na czytanie mapy :] nooo przynajmniej przeważnie tak jest.
Podjazd na Stare Wierchy nie jest długi, ale jednak dość stromy przez pewien fragment, prowadzimy, widzę że Niunia nie ma już sił, Kochanie już blisko! Ufff, jesteśmy, teraz już tylko w dół (nooo, są tam ze dwa-trzy kilkudziesięciometrowe podjeźDziki). Dwukrotnie motywują nas turystasy, jeden ziom zaznaczył, że on kibicuje tylko dziewczynie, ta się ucieszyła i dostała troszkę nowych sił (na następnej etapówce będę nam rozmieszczał kibiców w newralgicznych miejscach).
Do mety już tuż tuż, wjeżdżamy do Rabki i potwierdzają się moje obawy co do odnalezienia mety, niestety na mapie mamy kilka dróg, a w rzeczywistości jest ich znacznie więcej, co prawda -jak to twierdzi Natala- pewnie wszystkie prowadzą do głównej, ale jednak wolałbym mieć potwierdzenie tego na mapie. Meta jest przy parku, ale mimo wszystko widząc, że zjeżdżamy coraz bardziej do centrum postanawiam zapytać się przechodniów czy nie widzieli mety z dużymi balonami... Kobieta mniej więcej określiła gdzie jechać, więc jedziemy dalej, Natalia widzi metę, ufff, to już koniec dzisiejszej wyrypy.
Do miejsca spoczynku mamy ze dwa kilometry, nie jedziemy, urządzamy sobie spacer, strzałki prowadzą nas przez jakieś rozkopane chodniki, tam dojeżdża do nas Sławek i pyta nas "co się stało?!" chłopina pojechał za nieco ciulowo ogarniętymi strzałkami, więc zawróciliśmy go w kierunku mety... Jarek też chce dostać się do bazy, jednak samochodem tędy nie przejedzie, musi jechać dookoła. Na miejscu szybko pod prysznice póki nie ma kolejek, później jedzenie, przyjeżdża dwóch zawodników z pytaniem o metę, usiłujemy im wytłumaczyć, że to nie meta, że muszą się wrócić i zostajemy opieprzeni, a raczej Natalia za to, że tak a nie inaczej oznakowaliśmy dojazd "do mety" (?!) zawodnicy przyjeżdżali za strzałkami do wioski olimpijskiej myśląc, że jadą do upragnionej mety... jedna ferelnie postawiona strzałka i tyle zamieszania ;/ Później jak chłop ochłonął podszedł do mnie i przeprosił, w zasadzie to nie mnie powinien przepraszać. W ich przypadku też bym się wkurzył.
Standardowo o 18 dekoracja najlepszych na dzisiejszym etapie, podwożą nas Panowie mastersi 100, wcześniej ich zuportowiec opowiadał nam czego oni to nie robili w życiu i jakie wypadki kończyły ich poszczególne przygody z danymi sportami... W tym roku zaczęłi jeździć na rowerach i odrazu porwali się na Carpathię i -uprzedzając fakty- spokojnie ją ukończyli! Szacun! Przed dekoracją najlepszych podszedłem do "Pamiątek" pewnie Niunia pomyślała, że chce jej jakąś kupić, phi! ;) Zapytałem gdzie jest najbliższa apteka, wszak trzeba coś zrobić ze skutkami działania sid'a...
Chcę tylko jeszcze zaznaczyć, że głównie dzięki Niuni na połowie dzisiejszego etapu (od pierwszego bufetu) nad mixem Łotweskim nadrobiliśmy niemal godzinę... to odzwierciedla jakiego wtedy kopa dostała Natalia.
Kategoria Carpathia MTB Venture 2011, grubooo!, imprezy..., terenowo, z Natką
Carpathia MTB Venture - Etap III: Krynica Zdrój - Szczawnica: Purowcy emtebeowcy.
Środa, 17 sierpnia 2011 · dodano: 06.09.2011 | Komentarze 2
Hurrra! Wreszcie się wyspałem! Przed nami trudny etap, niby kilometrażowo słabo, ale spoooro do góry... i w dół! :] Już na dzień dobry mamy wjechać na Jaworzynę... Ale od początku, sugerowana trasa biegnie przez Słotwiny -pozdrawiamy Bobo Gaj!- lecz chyba nikt nie brał tego wariantu pod uwagę widząc na mapie niewiele dłuższą asfaltową alternatywę. Zatem wszyscy jak jeden mąż wjeżdżając na główną drogę w krynicy jadą w prawo, a nie w lewo jakby to chciał organizator, choć sam nie wiedząc dlaczego :P poprowadził peleton tam gdzie wybrali sobie to sami zawodnicy.Zaczynamy podjazd na Jaworzynę, najpierw delikatnie wznoszącym się asfaltem, znaczna część ludziów wyrywa nam do przodu, my jednak nie mamy takiego parcia do przodu (normalnie jak nie ja!) choć tuż za naszymi plecami jadą Łotysze... czyżby chcieli już do samej Wisły jechać tuż za nami?! Odpalamy hol, niemal cały podjazd zaliczamy połączeni, choć ile watów ulżyłem Niuni, wie tylko ona sama, ja wiem tylko tyle, że mało, jeśli wogóle coś... Tutaj zgubiliśmy zagramaniczny mix, a później też i Sławka! o.O
Zjazd z Jaworzyny już bardzo dobrze mi znany, Niunia jedzie przodem, krzyczę żeby jechała lewą stroną, LEWĄ! Ta ze zmęczenia coś tam zamarudziła, przypominam jej o przeklętym rowie w połowie szybkiego zjazdu, odpowiada mi że pamięta go, ale mimo wszystko pojechałaby wprost na niego, zapewne winne jest zmęczenie podjazdowe.
Ładnych kilka kilometrów jedziemy grzbietami, Niunia raczej z przodu nadaje dobre tempo, mimo tej szybkiej jazdy Sławek nas dogania, ale to raczej przez Sida w miśku, który nie pozwala szybko zjeżdżać, a wręcz upośledza Niunię :| Nic niestety na to nie zaradzę... Zjeżdżając juz na bufet do Piwnicznej widzę na wprost jeszcze jeden podjazd blee! niee! Wzrok wędruję w mapnik i odrazu wiem, że nie musimy tam jechać, jedziemy w prawo, olewając podjazd, baaardzo szybki, stromy z kilkoma zakrętami zjazd po płytach, pod koniec, na serpentynach postanawiam zatrzymać się i ostrzec resztę paczki o łostrych zakrętasach, gdy się zatrzymałem poczułem zapach spalonej tarczy/klocków mmmmm :] Dalej już bufet, smarowanie, jedzenie, napełnianie bidonów, ale zapomninam o uzupełnieniu płynów?!, nie wypiłem nic... przez co niestety w tym gorącu szybko poszedł bidon 0,8l i dalej trzeba było już oszczędzać picie ;/
Z Piwnicznej nie jedziemy jak zdecydowana większość asfaltem na Obidzą, tylko sugerowanym szlakiem granicznym. Początkowo na przekór Sławkowi nie wspinamy się zielonym szlakiem, jedziemy nieco bardziej okrężną drogą, choć Sławek strrrasznie marudzi, że się za bardzo oddalamy od szlaku, ja widzę mapę i wiem, że zaraz tam wrócimy. Przynajmniej ta droga była do wyjechania, choć w mega męczarniach, upał, nastromienie oraz dziurwawe płyty wybijające z tyrmu strasznie męczyły tak fizycznie jak i psychicznie. Na szczycie Sławek pyta jak nazywa się ta góra, prawie tak samo jak czomolungma. Szlaki graniczne są specyficzne, często prowadzą prosto na szczyt, bez zbędnych zakrętów ułatwiających ale zarazem wydłużających podejście, i równie prosto zrzucających cię ze szczytu na przełęcz również bez zbędnych ceregieli, czyli nie ma letko, góra-dół w maksymalnym wydaniu. Tak też było i tutaj, aczkolwiek na scjenscje dużo tego nie było, raptem 2-3 podejścia ;-) Na jednym z podjazdów coś tam mówię Natalii, wytrącam ją z równowagi (rowerowej), zjeżdża z drogi na polanę, zamiast się zatrzymać zjeżdża niżej :P winny oczywiście byłem ja, miałem się zamknąć, więc na chwilę to uczyniłem.
Wspinamy się niemal pionowym podejściem, Natala standardowo gdzieś z przodu, ja ostatni, doganiam Sławka, widzę że ma już dość tego podejścia, uspakajam go mówiąc, że jest kolejnym do wykończenia po Krzyśku...
Zaliczamy punkt kontrolny numer 3, znajdujący się 3km przed Obidzą, zjeżdżając w dół, mijamy się ze sporo ilością ludzików, Ślimakom nawet mówimy, że jeszcze duuuużo przed nimi, żeby nie było im tak kolorowo jak na koszulkach :P
Na przełęczy Obidza zapada chaos, każdy chce jechać gdzie indziej, Natala ma nosa i znajduje odpowiedni szlak (bezcenna w takich sytuacjach jest osoba w teamie, która nie wpatruje się w mapy czy też gps'a, a rozgląda się i wyszukuje szlaku czy też jakiegoś punktu odniesienia, przekonałem się o tym już nie poraz pierwszy :-) Chcemy jechać na drugi bufet, bo mamy mało zapasów, wołam Sławka, ale nic z tego, widzimy się dopiero na mecie, zjechał w dół do Jaworek, dalej asfaltem do Szczawnicy i wbił 400m w pionie na ostatni punkt, sam rozważałem taką opcję, lecz widok mety w Szczawnicy chyba by mnie dobił i nie miałbym ochoty wyjeżdżać na osatni pk. Pojechaliśmy bez zmiany trasy, czyli niebieskim na Wielki Rogacz, Natalia wyjeżdża wszędzie, luźne kamienie nie stanowią dla niej większej przeszkody, ja natomiast mam większe problemy, zapewne związane z tym że nie widzę przedniego koła przez zamontowany na kierownicy mapnik -się tłumaczy się- jadę na wyczucie, więc czasem minimalnie źle najechana przeszkoda wytrąca mnie z równowagi i kończę podjazd, ludzie idą w dół, wstyd, dziewczyna jedzie, a ja prowdzę! Krzyczę do Niuni, nie rób mi wstydu! Ta nie rozumie/dosłyszała, sama traci równowagę i kończy jazdę, ufff! :P
Radziejową omijamy przyjemną szutrówką, oszczędzamy 150m w pionie, jeszcze jedno podejście, jeden podjazd, zjazd, podjazd i zjazd, jesteśmy na bufecie. Bufet był na Przehybie, tak letko niefortunnie umieszczony, nie wiem ile % uczestników Karpatki zaliczyło tenże bufet, ale na pewno była to zdecydowana mniejszość, tzw. purowcy emtebeowcy.
z Przehyby miało być już tylko w dół, tak nam powiedziano, choć mapa mówiła co innego. Początkowo wąską ścieżką jedzie się całkiem nie najgorzej, niestety na zjeździe ponownie daje o sobie znać sid Niuni, ręce są torturowane przez kamyrdolce, nie jest letko... Z przełęczy Przysłop (ileż ich jest?!) widać już finalną górkę, niestety 80% drogi wiodącej na ostatni punkt kontrolny jest nie do wyjechania, jest bardzo stromo, tutaj "rozważamy" sens hola... no nic, może później się przyda. Na szczycie widzimy dwie znajome twarze, jeden z nich pyta czy nie mamy wody, Panowie ominęli bufet i teraz cierpią, nam już zostały resztki w bidonach umieszczonych w koszykach... sorry no way ;-)
Do mety już tylko w dół, żadnego podjazdu, początkowo żółtym szlakiem schodzym do Szczawnicy, jednak sugerowana trasa ściąga nas z tego szlaku, chłopaki jadą dalej żółtym, wg mapy lepszą drogą jest sugerowana, jednak po chwili jest okropnie nieprzyjemnie, koleiny, muldy, luźne kamienie, ja to tam pikuś, wszak w moim małym (beskidzie) jest to zupełnie normalne więc nie stanowi to dla mnie większych trudności, dodatkowo bomberownik z przodu robi to do czego został stworzony, a do czego został stworzony sid? może ktoś zna odpowiedź, bo ja nie. :/ Martwie się o Niuńkę bo nie ma letko, później ma nawet problemy z utrzymaniem przedmiotów w rękach......
W samej Szczawnicy miła niespodzianka, strzałki prowadzą nas do mety, może nieco dookoła -bo chłopaki którzy pojechali do końca zółtym szlakiem na mecie byli przed nami- ale przynajmniej bezstresowo, że gdzieś miniemy "kreskę". Łotyszów jeszcze nie ma! Znowu pierwsi. :] Dzisiaj stracili kolejne kilkadziesiąt minut, w generalce jesteśmy już przed nimi...
Sławek był na mecie przed nami, sporo, bo coś około 30minut, w zamian za to wspólnie wypiliśmy izotona na jego koszt ;P choć pewnie ktoś wolałby żeby przy stoliku było o jednego typa mniej.
Wieczorem widzę jak Przemek męczy się z tylną przerzutką i nie mogę go ot tak zostawić, pomogę koledze. Pancerz hamulcowy nie przekonuje mnie do siebie, wrzucam swój taki jak należy, daje mu nawet uszczelniane końcówki, reguluję przerzutkę, działa! A niby już dwóch znanych ludziów zajmujących się sprzętem (nie będę wymieniał z nazwiska) skreśliło tą przerzutkę, że niby nadaje się tylko do kibla... ma się te rączki.
Dzisiaj wieczorem kolejny ff, tym razem pizza, w Szczawnicy ludzie mało jedzą, skoro duża pizza ma średnicę 32cm, u mnie średnia ma 45...
Śpimy w namiocie, znowu będzie chłodek...
Kategoria Carpathia MTB Venture 2011, grubooo!, imprezy..., terenowo, z Natką
Carpathia MTB Venture - Etap II: Rymanów Zdrój - Krynica Zdrój: Macarrony nie płaczą.
Wtorek, 16 sierpnia 2011 · dodano: 02.09.2011 | Komentarze 2
Tym razem spaliśmy na wielkiej sali w samym jej środku, było "nieco" nieprzyjemnie, parkiet zasłany był folią na której pełno było syfu naniesionego z butów oraz ewentualnie odpadającego z jeszcze nieumytych zawodników, którzy wpierw woleli się zregenerować przed prysznicowaniem... Spać dzisiaj nie mogłem, było jak dla mnie za ciepło, 25*C i jak tu można spać?! przewracanie się z boku na bok przeplatałem z kilkuminutowymi dżemkami, nie wróżyło to nic dobrego przed nowym etapem...Mapę na kolejny etap mieliśmy już od wczoraj, więc miałem masę czasu na przemyślenie dzisiejszej trasy, po wczorajszej wtopie jestem zachowawczy, "skróty" wybieram tylko te pewne, asfaltowe i znane z ubiegłorocznej Transcarpatii, w zasadzie to nawet "panikuję" widząc, że sugerowany różowy ślad na mapie nagle nie ma podpory w postaci drogi, może niewiele tego było, ale jednak nie chcę ryzykować powtórki z dnia wczorajszego, ze Sławkiem decydujemy się na nadłożenie kilku kaemów asfaltem by ominąć niepewne miejsce. Rankiem ponownie mam za mało czasu na pozbieranie się, do tego wpada mi w oko inna d...roga, pędzę do Sławka, rozkminiamy i bierzemy to. Jadąc na start myślę czy wszystko spakowałem, kur! czip! i z powrotem...
Pogoda na starcie się nie popisuje, pada deszcz, ale jest ciepło, mam tylko obawy o mapę, oby się nie rozpłynęła jak w ubiegłym roku... Początkowo wszyscy razem, ale na pierwszym skrzyżowaniu chaos, część z nas jedzie na wprost poza sugerowaną trasę, część nie wie co robić kiedy jeszcze inna część skręca w prawo zgodnie z różową kreską, nie oglądam się na innych, jedziemy tam gdzie zaplanowałem, przód odjeżdża, ale nie mam ochoty ich gonić, w końcu przed nami najdłuższy etap. Po dwóch serpentynach zaczynamy rozglądać się za zjazdem z głównej drogi, jeszcze 200-300m, jest! początkowo jedzie się dobrze, kałuże można spokojnie objeżdżać nie tracąc na prędkości, ale czym dalej, tym gorzej, jedziemy po niezbyt często uczęszczanej drodze przez trawy, kilka razy niepotrzebnie (?) zastanawiamy się czy aby na pewno dobrze jedziemy, ale jakbyśmy nie pojechali, to i tak wszystkie drogi łączyły się ze sobą. Niunia niestety walcząc z błotem, trawą i dziurwami się przewraca, niby przy kilku km/h, ale musiała porządnie pizdnąć kolanem o kierownicę, zimno potęguje ból, widząc że jest źle pytam czy wyciągać ketonal (!) dostaję niemal opieprz, że baba musi się wyjęczeć i takie tam... ok. ;-) Wpadamy na pierwszy punkt, dowiadujemy się że jest przed nami sporo ekip, więc szybko napieramy dalej, teraz przed nami wiele km asfaltem, standardowo już jedziemy w trójkę, Niunia, Sławek i ja. Ciężko było wczoraj namówić SteFUNa na opuszczenie pierwszego bufetu, ale jednak koniec końców uległ. Krótki podjazd, coś tam podciągam Niunię, wypuszczam ją na szczycie do przodu, a sam biorę żela, w końcu jesteśmy tuż obok bufetu... niestety szybko kończy się dobry asfalt, zaczyna się zjazd a ja nie mam zakrętki do żela, wkładam do gęby i cisnę w dół, Sławek widząc że się posiłkuję sam chce to zrobić, jednak stwierdza że nie zrobi tego przy prędkości 50km/h... :]
Do Krępnej jedzie się dobrze, pomalutku przestaje padać deszcz i jest ciepło, Niunia nawet bawi się jeżdżąc po kałużach, kiedy ja chcę to zrobić -dowiedziałem się o tym dopiero później- ochlapuję ją nienajczystszą wodą... Przepraszam! chciałem mocniej. Kiedy to nagle słyszymy meeega "TSSSSSS!!!" Sławek na prostej asfaltowej drodze łapie równie meeega dziurwę, zatrzymujemy się, Wieloetapówkowicz bierze się za wymianę dętki, nam mówi żebyśmy w międzyczasie posmarowali łańcuchy, Natala rusza pomału do przodu, żeby nie "zastygnąć", ja idę pomóc Sławkowi, widząc że ten szuka dziury w uszkodzonej dętce odbieram mu pompkę -nie ma czasu na pierdoły!- i przejmuję dowodzenie nad serwisem, w tym czasie przyjeżdżają dziewczyny -zuport innego teamu, chcą pomóc, ale niestety nie mają w samochodzie pomki stacjonarnej, ale już za momencik w samochodzie który już już nadjeżdża będzie takowa. Szybko zakładam dętkę, oponę, pach pach, pompuję jego pompką, nie idzie! biorę swoją, zaczynam pompować -z palca spadł mi czip- pompuję pierwszy, bo na początku idzie lżej, później będzie kolej Sławomira. Jednak po chwili podjeżdża obiecany drugi samochód ze stacjonarną pompką, mówię koledze, że pędzę za Natalią, wsiadam na rower, jadę, widzę sporą grupę za mną, nie chcę pozwolić by się do mnie zbliżyli... kur! czip!, zawracam, Sławek dziwnie patrzy, co ja tutaj robię, nie mówiąc nic sięgam po leżącego na ziemii czipa "przecież bym Ci go dowiózł" :-) Wskakuję na rower i zaczynam pościg za Niunią, w sumie to nie jadę super mocno, a szybko dogadanim tą większą grupkę, widzę znajome twarze, wyprzedzam, oczekuję że ktoś usiądzie mi na kole, nic z tych rzeczy! grupa nawet nie zareagowała na mnie, czyżbym był tak chudy że... e nie! później ktoś nam mówił, że zastanawiał się gdzie w tym momencie była druga połówka macarronów, pewnie pojechała przez magurski park narodowy, a ja pojechałem asfaltami dookoła dla niepoznaki ;-) Przed oczami widzę jeszcze dwóch zawodników, szybko ich dochodzę, wyprzedzam, oczekuję jazdy na moim kole, nic z tych rzeczy! co jest?! czy moja noga tak podaje? hm... Widzę punkt drugi, tam już czeka Niunia, informuje mnie, że nie było jeszcze Łotewskiego mixa. Więc nie czekając na Sławka jedziemy dalej, trochu głupio że go tak zostawiliśmy, ale co zrobić... Przed Ożenną wyprzedzamy jeszcze ze dwóch pojedyńczych zawodników, wpadamy na bufet, standardowe czynności, Niunia pyta się Jarka -krejziego- czy ją wogóle jeszcze pamięta, jak odpowiedział że jakby mógł zapomnieć, ale co Wy tu jeszcze robicie, uciekać stąd! Natala aż zrywa się do przodu... Teraz szutrówki, szutrówki i jeszcze raz szutrówki, wieje nudą...
Czas na asfaltowy objazd niepewnej drogi, zaczynam odczuwać zmęczenie, mało piję, mało jem... sam nie wiem dlaczego. Zastanawiam się gdzie jest Sławek, czy pojechał tym objazdem jak mieliśmy zamierzone, czy wyprzedzi gdzieś nas bokiem... Wjeżdżamy na żółty szlak rowerowy wiodący do góry na kolejny punkt kontrolny, początkowo jest jak najbardziej do jazdy, później niestety robi się dość stromo i prowadzimy, Natalia poszła do przodu, albo to i ja zostaję z tyłu... już ledwo się toczę, siły odpływają, oblewa mnie zimny pot, nie jest dobrze... wręcz tragicznie, psycha siada, gdybym był kobietą -a nie panną- to bym się rozpłakał... ale nie mogę tu zostać, tu z tyłu, bo zaraz wróci po mnie Natala i straci niepotrzebnie siły, a do mety jeszcze spoooro. Wypijam duszkiem 0,5l izotona, idę dalej, nie mogę już!!! więc wsiadam na rower, z nogi na nogę, ale jadę! Jest lepiej niż na piechotę, nagle widzę pk. Ufff teraz złapię oddech na zjeździe, niby kolega z punktu kontrolnego kusi swoją zupą, ależ zapachniało! ale nie ma czasu na pierdoły! zjazd zdecydowanie mnie obudził, dodał sił, odbudował psychicznie, dojeżdżamy do znanej nam szutrówki, nawet Natala ją pamiętała z zeszłorocznej TC... ;P Teraz już pozostaje kilka km do bufetu, trzeba się porządnie najeść, by czasem kryzys nie wrócił.
Na bufecie Grzesiek mówi nam, że ładnie dzisiaj jedziemy... pfff! Żeby czasem na mecie nie mówił czegoś innego, nie jedziemy sugerowaną trasą, tylko robimy "skrót" asfaltowy, który w zeszłym roku przyniósł nam kilka minut przewagi nad SteFUNami mimo sikania i małej sprzeczki... (choć Sławek jest przekonany że wcale tak nie było...) zjeżdżamy w dół, rozglądam się za zjazdem na szutrówkę, patrzę na mapę, to musi być tu---uuuuuu! odrywając wzrok od mapy widzę kątem oka, że właśnie mijamy nasz zjazd, krzyczę, tutaj Niunia! Zjeżdżam nieco na środek drogi żeby Niunia nie wjechała mi w zadek, podnoszę rękę coby nas nie rozjechali Ci z tyłu w blachach, patrzę kto to, Grzesiek! gdyby nie my to sam organizator przejechałby ten zjazd i nie mielibyśmy filmiku :P. Dojeżdżamy do rozwidlenia szalku czerwonego z objazdową szutrówką, Grzesiek mówi, tutaj! tutaj jest czerwony szlak! wszyscy to mylicie. Wiedziałem, że ta szutrówka doprowadzi nas do tego samego miejsca co czerwony szlak, w końcu na TC tamtędy zjeżdżaliśmy, ale ok, szefa trzeba słuchać. Niestety kilka metrów czerwonego szlaku trzeba było podprowadzić. Następnie wpadamy na tą samą szutrówę i jeszcze kilkaset metrów podjazdu, po czym szyyybki zjazd do Izb, 2-3km asfaltowego delikatnego podjazdu i słynna już droga usłana płytami...
Ostatni podjazd tego dnia, Huzary! Miałem wybrać inny wariant, ten który wybrała większość, czyli początkowo asfaltem do góry po czym żółtym na ostatni pk, ale ten zielony szlak tak nam się podobał na TC, że chciałem go jeszcze raz pokonać, co prawada w drugą stronę, to bardziej do góry... ale było też sporo jazdy po płaskim, lecz ostatnia ścianka na szczyt dała nam popalić, było grubooo! Szczyt! podbijamy ostatni punkt, odbieramy wskazówki co do zjazdu do "mety" i jedziemy, zjazd jak na moje semislicki był bardzo śliski, raz mną konkretnie rzuciło, ale wyrżnąć nie wyrżnąłem. Na mecie poraz kolejny pytamy czy była przed nami jakaś kobieta, Nie! Ufff, pogratulowaliśmy sobie i zmęczeni, ale szczęśliwi zdążaliśmy na krynickie lodowisko gdzie była zlokalizowana "prawdziwa" meta. Tam Marek z lekkim zaniepokojeniem ogłasza, że mamy na mecie pierwszy mix, wyłącza mikrofon, pyta się nas bodaj dwukrotnie czy zaliczyliśmy wszystkie punkty kontrolne... już po pierwszym etapie nas skreślił?! Okazało się, że zajęliśmy 7 miejsce Open, prawie tak dobrze jak na TC! ;) Natalia przyznała się, że na Huzarach prawie się płakała ze zmęczenia, ale było warto, dzisiaj Łotysze przyjechali duuużo po nas -mieli pedalskie problemy- z prawie 1 1/2 godziny straty zostało kilkanaście minut! Po wczorajszym dniu poczułem sporą ulgę, teraz wiedziałem, że będzie dobrze.
Sławek dotarł kilkanaście minut za nami, miał rozciętą z boku oponę (nie wiem jak udało mu się na niej w ogóle dotrzeć do mety) i dojechał bez śruby, a za to z pełną gamą zipów w tylnim zawiasie, że też nie pękł mu jego radonik. :-)
Dzisiaj spaliśmy na lodowisku, cieszyłem się z tego powodu (choć komfort u Kordiana byłby X razy większy od tego, który dał nam Grzesiek, ale z pustymi rękami na ostatnią chwilę nie będziemy się wpraszać.) bo było chłodno, a jak jest chłodno, to wiem że będę dobrze spał! Nawet zamieniliśmy się z Niunią śpiworami, by mi było chłodniej, a jej cieplej. Wieczorem byliśmy tak głodni, że zapragnęliśmy ff, wysłaliśmy biednego Mietka, który jeszcze nie dawno jeździł rowerem po jaworzynie po jedzenie, dwa kebaby zrobiły mi dobrze, choć jak to zawsze po takim jedzonku, obawialiśmy się o jutrzejsze rewolucje żołądkowe.
Gdy leżeliśmy regenerując się przed kolejnym dniem, wszyscy krzątali się, chodzili tam i z powrotem, uśmiechali się patrząc na nas leżących, nic nie robiących, choć może i robiących, w końcu się regenerowaliśmy! czas spać.
Kategoria z Natką, terenowo, imprezy..., Carpathia MTB Venture 2011, grubooo!
Carpathia MTB Venture - Etap I: Cisna – Rymanów Zdrój: Patrz! Patrz! Maja jedzie!
Poniedziałek, 15 sierpnia 2011 · dodano: 23.08.2011 | Komentarze 8
W ubiegłym roku najbardziej wyczekiwaną imprezą była Transcarpatia, w tym roku było podobnie, co prawda tak jak i organizator tak i sama nazwa zawodów się zmieniła, ale już sam specyficzny klimat, luźną atmosferę najdłuższej polskiej etapówki z elementami orientingu wyczuwało się na dzień przed startem.Poprzednio na Transcarpatii podczas pierwszego etapu można było zdecydować się na trasę PRO – trudniejszą oraz trasę FUN – łatwiejszą, na Karpatce już tego nie było, wszyscy jadą to samo – całe szczęście! Teraz już nie będzie marudzenia że mi zimno, że sił nie mamy, trzeba zdobyć wszystkie punkty kontrolne i dotrzeć do mety, przed 20:00!
W zeszłym roku przyjechał do nas bardzo mocny mix ze Szwajcarii, który był poza naszym zasięgiem (gdybyśmy pojechali trasę PRO), tym razem wg dziadka googla naszym największym rywalem miał być mix z Łotwy (nie Litwy…) Ingrīda (bo w zasadzie to kobieta odzwierciedla jak dobry będzie mix) jeździła w zawodach mtbo po europie, co już wskazywało, że nie będzie łatwo, a wręcz ciężko, ale co tam, tanio skóry nie sprzedamy! Nie jest to jeden krótki maraton, w ciągu 6 dni wiele może się zdarzyć.
Rowery, mimo tego że na Transcarpatii nasze alumunowe sztywniaki spisały się dzielnie nie sprawiając żadnych kłopotów, ba! Nawet nie jęknęły! To jednak z kilku przyczyn w tym roku zmieniliśmy, hm… a raczej dołożyliśmy do swoich hardtaili plastikowe cacka full suspension, które miały jeszcze bardziej poprawić nasze wyniki jak i komfort jazdy… Co prawda Natalia po pierwszych maratonach na miśku była hm… przerażona, że ciągle coś nowego wychodzi, to hak urwany, to siodło postawione do pionu, to znowu damper się poci, to manetka daje dupy, fakt faktem, coś w tym było, ale dobrze sobie to tłumaczyła, że musi się dotrzeć, swoją drogą to wszystko jest na gwarancji, szkoda tylko że Oni są tam a ja tu… ciężko coś naprawić, poprawić, w ogóle cokolwiek zrobić z rowerem drogą elektroniczną… mam wielką nadzieję, że kiedyś się to zmieni. Ja znowu swoim taserem jestem wniebowzięty, ten rower zapierd… co prawda zrobiłem nim 10x mniej kaemów niż Niunia swoim, ale… sama twierdzi, że dla fulli powinna być osobna klasyfikacja na maratonach Do tasera na tydzień przed Karpatką doszedł mi scorek, został solidnie sprawdzony na zawodach 24h, więc ze spokojem wziąłem go, kolorystycznie bardziej pasował do miśka Natalii, przez co nasz team wyglądał jeszcze lepiej… ;) wolałem też pojechać na starym, dobrym systemie 3x9, nie wiem jakby to było z taserem 2x10…
Mietek, jak i kilku znajomych uczestników CMTBV żyło tymi zawodami już od dłuższego czasu, zakupami, pakowaniem… ja, jak i Natalinek spakowaliśmy się w dniu wyjazdu, nie obyło się bez załatwień niektórych rzeczy na sam koniec, na ostatnie minuty, ale chyba o niczym nie zapomnieliśmy, przynajmniej ja o niczym nie wiem. W Cisnej zameldowaliśmy się późnym niedzielnym popołudniem, po całodniowej podróży samochodem, najpierw do Krakowa, tam w jedno, drugie, trzecie miejsce, jeszcze bipi i w końcu kierunek Przemyśl, skąd zabieramy Niunię, miśka i obieramy kierunek Bieszczady, tam się wszystko zaczyna…
Na miejscu w Cisnej odbieramy numery, chipy, wymieniam kilka słów z Przemkiem, składamy rowery, rozwalam pół swoich rzeczy serwisowych wokół samochodu, przechodzi jakaś para, słyszę coś w stylu: patrz, tyle tu części, składane rowery mają! rozbijamy namiot, idziemy do marcoków na kolacyjkę, następnie razem idziemy na odprawę, wracamy do namiotu, który rozbiliśmy tuż obok biura zawodów – co okazało się błędem, niemal przez całą noc coś się tam działo, było na tyle głośno, że nie dało się spać, do tego raz ciepło, raz zimno... eh.
Rankiem oczywiście wszystko na hurrrraaaa, ledwo ze wszystkim się wyrobiłem, następnego dnia wyciągamy wnioski i budzimy się już nieco wcześniej. W czasie zbierania się Niunia przychodzi z ciastem i świeczką… starość, nie radość :* Dzięki! A teraz bierz do…
Sam start traktujemy bardzo lajtowo, wszak przed nami 6 dni jazdy! Choć jak tylko orientujemy się, że jesteśmy w ogonie, zaczynamy przedzierać się do przodu, niestety zaczynamy kamienisty podjazd i co?! Moja przedwczoraj zrobiona tylna bezedętka daje dupy i leje mlekiem, dziurwa nie do zaklejenia, mówię Niuni żeby pomału jechała do przodu tym czerwonym szlakiem, w międzyczasie wyprzedza mnie cały peleton (ohooo… deja vu! zaczyna się! :/ do tego zgubiłem licznik…) Nie mając kombinerek morduje się z wentylkiem, w końcu udaje się, szybko zakładam dętkę, biorę nabojową pompkę, ładuję i…. i?! fuck! Za małe ciśnienie! Musiałem dopompowywać zwykłą pompką… wściekły wskakuję na rower, pędzę by jak najszybciej dojść Natalię, ale nie jest łatwo odrobić kilka minut, tracę sporo sił by po kilkunastu minutach zobaczyć TEN widok... docieramy na pierwszy punkt kontrolny zlokalizowany na Włosaniu, wiemy że przez moją bezedętkową jesteśmy daleko w tyle, zjazdy do przełęczy Żebrak nie są zbyt bezpieczne, tzn. tylko wtedy kiedy naciska na nas pewien dałnhillowiec, który nie patyczkuje się i wyprzedza nas w miejscach gdzie ja bym nawet o tym nie pomyślał… a na podjazdach jest tak słaby, że głowa mała, albo My tak mocni… na szczęście gdzieś za Chryszczatą rozstajemy się i już praktycznie nie widzimy. Zjazd do jeziorek Duszatyńskich bardzo fajowy, co prawda raz przesadziłem i wziąłem na klamrę lewego buta nieco kory, ale obyło się bez urazu. Wokół jeziorek mamy troszkę prowadzenia, już wiem dlaczego tędy nie puszczają trasy maratonu w Komańczy…
Gdzieś za jeziorkami jedziemy do pierwszego bufetu, kilku turystów, nagle słyszymy: „Patrz! Patrz! Maja jedzie!”… nie maja a Dżamajka! ;) hi hi faaajne to było, Maja… :]
Z bufetu do Komańczy już tylko na przemian szutry i asfalty, szybko to poszło, w samej mieścinie na skrzyżowaniu dróg widzimy Krzyśka – współtowarzysza kilku ładnych godzin na ubiegłorocznej TC, który pyta czy jedziemy na Czystogarb (omijając nieco trasę sugerowaną), tak, tak! Wiadomo! Pomysł był dobry, na pewno szybszy… tylko nieco za wcześnie odbijamy w pola i tracimy czas… Spotykamy myśliwych (?) z którymi Niunia ma wspólny język, pytam jak najlepiej dostać się tu i tam, wytłumaczyli więc pojechali my. Spore ilości błota znacznie obciążają napęd, przerzutka zaczyna szwankować, biorę patyk i wydłubuję hektary błota i znowu działają.
Docieramy na pk nr 3, tam dowiadujemy się, że do pierwszego mixa tracimy około minuty, więc spoko, jest dobrze! Po chwili widzimy Krzyśka chodzącego gdzieś po krzakach, pyta się czy nie chcemy iść jego wariantem, ściąć 200m pionowo w dół na przełaj, by dotrzeć do drogi, która szybko wyrzuci nas na asfalt i omijając bufet dużo zaoszczędzimy… sam rozważałem tą opcję siedząc rano nad mapą, jakoś nie do końca byłem przekonany, ale skoro jeszcze Krzysiek o tym pomyślał, pytam Natalii czy chce pochodzić po krzakach, nie miała nic przeciwko, więc decyduję się na –jak się później okazało- największy mój błąd Karpatki… Samo leśne zejście to nic, nawet przechodzenie z jednej ściany potoku na drugą nie było tak złe, masakra zaczęła się na dole, gdzie połączyło się kilka potoczków, a droga która widniała na mapie, tylko tam widniała!!! Było ciężko, szliśmy potokiem, chaszczami, pokrzywami, i innymi syfami, mnie osobiście z minuty na minutę było coraz gorzej, raz psychicznie –w co ja nas wpakowałem, ile tego jeszcze?! dwa fizycznie, brakowało mi już sił na walkę z chaszczami zaczepiającymi się o pedały, nogi, czasem ból był tak wielki że zaciskałem język za zębami, nie wiem jak to przeżyła Natalia, chciałem jej pomagać jak mogę, by miała lżej, ale nie było to takie proste… na szczęście nie jest to lalka z rynku dużego miasta i poradziła sobie z tym wszystkim, nie boje się tego powiedzieć, lepiej ode mnie. Tak oto straciliśmy ponad godzinę na pierwszym etapie, dokładając jeszcze kilka minut na asfaltowym objeździe, na który namówił mnie Krzysiek… Na 4 PK docieramy wycieńczeni, ledwo nadążając za Natalią, która bardzo sprawnie wpychała rower do góry, dostajemy informację, że jesteśmy gdzieś na 70-80 miejscu, chłopak aż stracił rachubę, mocno mnie to dobija, a miało być tak pięknie… Jedziemy dalej, w końcu jeszcze kilka ładnych kilometerów przed nami, na zjeździe do trzeciego bufetu widzę na drodze butelkę zielonego finishlina, ale stwierdzam że skoro leży ot tak sobie, to pewnie już pusta, więc pojechałem dalej nie sprawdzając, za to Niunia schyliła się po smar, pełna butelka! :P Na bufecie uzupełniamy zapasy izotoników, w tym czasie dojeżdża do nas kolejny mix, który bardzo szybko się pozbierał i pognał dalej, w kierunku mety… Natala popędza mnie, Krzysiek zostaje dłużej na bufecie, mówi że musi dojść do siebie – już go więcej na Karpatce nie widziałem, nie wiem co się stało… :/ Ścigamy drugi mix, a że to asfalty, to wkręca się niezła korbka, szybko doganiamy uciekinierów, na chwilkę zapinamy hol żeby im odjechać, udało się, następnie z Wisłoczka pokonujemy błotne podejście, ostatnia góra tego dnia… Natalia dostała takiej fazy, że nie byłem jej w stanie pomóc, a chciałem choć sam rower jej pociągnąć, miała takie tempo… ehhh aż miło :] Po chwili zawiedzeni docieramy do Rymanowa, spiker Marek ironicznie wypowiada się na temat naszej średniej… co dodatkowo mnie deprymuje, jestem załamany, grubo ponad godzina straty do pierwszego mixa :/ cóż….
Fajne w odróżnieniu od TC było to, że po każdym etapie była wyróżniana z osobna trójka najlepszych w poszczególnych kategoriach, nie tak jak u Rygla, weszli wszyscy i tyle, tutaj nawet medale były haha ;)
Po tym etapie nie wiedziałem co mam z sobą zrobić, byłem rozbity, znowu wtopa na dzień dobry, znowu ja… ale wiedziałem że to dopiero 1/6 całej imprezy i wmawiałem sobie, że damy radę, wygramy!
Nie sugeruj się innymi, jedź to co sobie zamierzyłeś.
i jest nasz burdelobus :P
starość, nie radość.
uwaga! gryzę!
Maja :]
Kategoria Carpathia MTB Venture 2011, grubooo!, imprezy..., terenowo, z Natką