Info

Wszystkie km: 58150.70 km
Km w terenie: 7908.80 km - 13.60%
Czas na rowerze: 111d 04h 49m
Prędkość średnia: 21.79 km/h
Więcej Info




2012
baton rowerowy bikestats.pl 2011
button stats bikestats.pl 2010
button stats bikestats.pl 2009
button stats bikestats.pl 2008
button stats bikestats.pl 2007
button stats bikestats.pl 2006
button stats bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy nicram.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

grubooo!

Dystans całkowity:7744.38 km (w terenie 1755.00 km; 22.66%)
Czas w ruchu:404:56
Średnia prędkość:19.13 km/h
Maksymalna prędkość:82.70 km/h
Liczba aktywności:55
Średnio na aktywność:140.81 km i 7h 21m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
25.00 km 15.00 km teren
02:00 h 12.50 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Rower:heckler

Koniec przygody z Lago di Garda

Piątek, 30 września 2011 · dodano: 12.12.2011 | Komentarze 0

Ostatni dzień nad Gardą tego roku, krótko bo chcemy jeszcze dzisiaj zrobić zakupy i przejechać część drogi pod granicę z austrią gdzie Kuba ma wyczajony nocleg, w którym jednak mieszczą się trzy osoby, Kuba będzie spał w aucie, ale po kolei. Rano pakowanie się, z żalem opuszczamy gaj oliwny w którym dane nam było spędzić te kilka dni... Jedziemy ponownie nad Lago di Ledro, zostawiamy samochód i Artura, a my kierujemy się na ostatnią przejażdżkę ... Najpierw na Rifugio Pernici, zwijamy się stamtąd czym prędzej czując zapachy unoszące się powietrzu z tego schroniska, nie żeby śmierdziało, wręcz przeciwnie, ale że nikt nie miał ze sobą juro... Dalej jedziemy bardzo fajną ścieżką, miejscami mam pietra coby nie spaść kilkuset metrów w dół, ale z metra na metr czuję się coraz pewniej, dalej wyjeżdżamy na szczycik jakiejś górki skąd mamy obłędny widok na Ledro i okoliczne góry... Jednak trzeba troszkę się cofnąć by zjechać na ścieżkę prowadzącą prosto nad Ledro, kolejny fajny zjazd, może nie należał do najtrudniejszych technicznie ale dawał sporo frajdy. Nad samym jeziorkiem szamiemy makaronio z pesto i zaczynamy powrót, żegnamy się z okolicą Gardy nasyceni wspaniałymi widokami jak i jazdą...

ostatni dzień...














foto z następnego dnia, po noclegu w chatce na granicy włosko-austryjackiej ponad 1000mnpm, ależ piździło! no i nasz rumuński środek transportowy. ;)


więcej zdjęć

na koniec krótki filmik...


...do zobaczenia za rok! :]

Dane wyjazdu:
50.00 km 25.00 km teren
04:00 h 12.50 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Rower:heckler

102/112 & Val del Diaol

Czwartek, 29 września 2011 · dodano: 12.12.2011 | Komentarze 0

Dzisiaj zmierzymy się z kolejnymi kultowymi nad Gardą trasami DH, tym razem szlak 102 i 112, auto zostaje w Limone, dalej już rowrami. Na podjeździe jadę mocno swoje, a Kuba z Michałem na spokojnie pokonują ten asfaltowy podjazd, w pewnym momencie słyszę, że ktoś napiera z dołu, śmignął gość na rowerze z prędkością ja wiem, ok 30km/h, aż musiał się składać w zakrętach!!! Ale był na Ebiku xD. Zjazd początkowo dość lajtowy, jednak wpadając na główny szlak nie jest już nam tak wesoło, nawet mimo obłędnych widoków. Jest okrutnie ślisko, miejscami łokrutne skaliste łubudubu pokryte szutrem, tak że przyczepności praktycznie nie ma, rower nie chce się słuchać, walczymy dokąd się da, jednak w wielu miejscach kapitulujemy, szkoda aż tak ryzykować, zapewne gdyby nie ten szuter na skałach zjechalibyśmy niemal wszędzie, no ale cóż, tym razem wymiękamy, pierwszy szlak który nas pokonał. Jednak w przyszłym roku będzie rewanż. Na jednej z agrafek przednia opona zostaje wyrwana z obręczy na odcinku 15cm... zobaczyłem to dopiero w Limone. Tam też Kuba podgaduje mnie cobyśmy jeszcze pojechali na Val del Diaol, tak mu się ten zjazd spodobał, jednak wyjechalibyśmy 60% trasy autem, a resztę rowerem, jednak ktoś musiałby później pojechać po auto... a kto jak nie ja?! Początkowo nie miałem zamiaru tego robić, jednak w Rivie zmieniam zdanie ku uciesze kompanów. Na zjeździe kilka szybkich videozdjęciów, łatanie snejków Kuby, następnie Michała by później samotnie pruć do góry po autownik. W bidonie nie miałem zbyt wiele wody, zatem jechałem czym prędzej do auta gdzie takie coś mieliśmy w zapasie, po drodze mijam wspinaczkowych polaczków, jednego rowerzystę, który mnie pozdrawiał kiedy to zjeżdżałem już autem ;) Podobno te 500m w pionie zrobiłem na tyle szybko, że koledzy nie zdążyli pożądnie się rozpłaszczyć :D



no to w imię szatana i syna i ducha nieświętego!










wtf?! ;)


Dane wyjazdu:
35.00 km 15.00 km teren
03:00 h 11.67 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Rower:heckler

Monte Missione

Środa, 28 września 2011 · dodano: 12.12.2011 | Komentarze 0

Po dniu wolnym od jazdy ale za to w 100% wińskim udaliśmy się autem do Tenno, skąd już rowrami na Monte Missione, zaliczając kolejny niezły asfaltowy podjazd, a jak to w naszej Gardzańskiej formule bywa, najpierw podjazd by później... :] Zjazd był całkiem wymagający, jednak dzisiajeszego dnia wisiało coś w powietrzu, każdy z nas narzekał, że rower mu się podłoża nie trzyma, miota nim jak szatan! Odebrało to ochoty do jazdy, ja wiążę to z brakiem jazdy dnia wczorajszego... Do tego niemcury wydarły się na każdego z nas, conajmniej jakby byli u siebie! Dzisiaj wyjątkowo wróciliśmy na miejsce noclegu jeszcze za dnia, nawet Artura nie było! Pojechał sobie gdzieś pokręcić w spokoju po okolicy Gardy.

















Dane wyjazdu:
50.00 km 25.00 km teren
03:00 h 16.67 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Rower:heckler

Altissimo di Nago

Poniedziałek, 26 września 2011 · dodano: 12.12.2011 | Komentarze 0

Dzisiaj początkowo w pełnym składzie, Artur dał się namówić, pewnie za sprawką kolejki z Malcesiny na Monte Baldo ;) Ja i Kuba udajemy się na Altissimo, a Michał z Arturem innym, kótszym i mniej wymagającym wariantem. Podjazd na Altissimo już nie taki straszny, idzie letko, choć niby czas gorszy od ubiegłorocznego o kilka sekund, ale też nie miałem ochoty na mordownię, zostawiam siły na morderczy zjazd, wszak teraz napier... ]:-> Na szczycie bez zbędnych ceregieli, szybko ubieramy ochraniacze i w dół... Wyprzedzamy bikerów, Kubę ponosi fantazja i leciii... na szczęście bez większych urazów, coś niecoś nadwyrężył kolano, co niestety skutkuje jutrzejszym dniem przerwy. Dalej pozwalamy sobie już na coraz to więcej, czasami wydaje mi się, że znam tu każdy kamień, przeginamy, obijamy obręcze o kamienie, robię 3 wgnioty na przednim kole (mam 1,4 bara) pokazuję to Kubie, jednak mam dobre ogumienie! Obręcz powgniatana i bez snejkusa, kiedy ruszamy z postoju na nową dla nas ścieżkę Val del Diaol... momentalnie z tyłu schodzi powietrze, ach ta ukryta snejkowa menda. Szybka zmiana ogumienia i prujemy w dół, na "czaszce" jest kilka dropików, większość jeszcze objeżdżamy bokiem bądź też tłumimy, to jeszcze nie nasze progi, ale za rok już tu przejdziemy piecem. :] Nowy szlak całkiem niezły, aczkolwiek mi czegoś w nim brakuję, wolę jednak Łupaninę (ależ się robię wybredny), na końcu dwie sztuczne hopy, jednak przy prędkości ~50 ja dziękuję za lot, za rok. :P Z Nago do Malcesiny asfaltem, dojeżdżamy tuż przed zmrokiem i ku naszemu zdziwieniu chłopaków jeszcze nie ma, zdążyliśmy się ogarnąć, zapakować w auto i zjechać do głównej drogi, po chwili czekania dojechali, Artur już chyba ma dość jazdy z nami... W drodze powrotnej dzielimy się wrażeniami ;)











Dane wyjazdu:
55.00 km 25.00 km teren
04:30 h 12.22 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Rower:heckler

Monte Stivo

Niedziela, 25 września 2011 · dodano: 12.12.2011 | Komentarze 0

Tym razem ruszamy z Torbole, początek nudnawy, rozkminiamy gdzie mogą sypiać wspinaczkowicze, wszak nie w hotelach! Booo codzienne dojeżdżanie z okolic Gardy na północ jest troszkę czasochłonne... o kosztach paliwa nie wspominając. Przejeżdżamy przez Arco, Dro i zaczynamy mozolną wspinaczkę, początkowo asfaltem, zbierając mega pyszne jabłka z przydrożnych sadów, na truskawki się nie połakomiliśmy... Podjazd jest już ciekawszy, choć widoków nie ma bo jedziemy w lesie, jednak każda z serpentyn ma swoją własną nazwę, było ich naście... Na końcu asfaltowej części podjazdu była usytuowana meta rozgrywanej dzisiaj czasówki, kategorii było około mnóstwa, dalej już nieco przykombinowaliśmy, włosi z pandy pytają gdzie jedziemy, potwierdzili nasz dobry wybór :] Na Monte Stivo zawiesiła się chmura, ale mimo wszystko jest ciepło, zjazd z samego szczytu robi wrażenie, początkowo wzdłuż krawędzi 300m przepaści, dalej już mocno pochyloną łąką, na której jak już się rozpędziliśmy to ciężko było zahamować. Docieramy do Santa Barbara, tam Kuba wprowadza modyfikacje do tracka tubylców, łączy jeden z drugim i trzecim przez co zaliczamy bajeczny zjazd, zgoła odmienny od tych wcześniejszych nad Lago di Garda, niewiele kamieni, ciasne, strome zakręty wśród drzew, za to sporo sypkiej ziemii. Na dole Kuba twierdził, że aż miło było popatrzeć jak panuję nad zablokowanym tylnim kolem, podobno niemal cały zjazd na takowym zaliczyłem ;P

jak stop, to stop.




Michał, niczym zawodowy nurek daje znać że żyje...








ja zaliczam pierwsze i zarazem ostatnie otb...






Dane wyjazdu:
45.00 km 30.00 km teren
04:00 h 11.25 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Rower:heckler

Baita Segala

Sobota, 24 września 2011 · dodano: 09.12.2011 | Komentarze 0

Zostawiamy autownik w Rivie del Garda, jedziemy nad Lago di Ledro, w połowie drogi zostawiamy schowane na półce skalnej rzeczy na obiad, coby nie wozić zbędnego balastu. Z nad Ledro do Baita Segala, pitstop i jedziemy dalej, po chwili szutrówkowej nudy zaczynamy ciekawszy zjazd, miejscami jest nawet gruuubo, troszkę przekombinowaliśmy i zjechaliśmy do Pregasiny, a mogliśmy troszkę podjechać i ciorać dalej terenem. Dlategoż czujemy niedosyt, mamy siły i czas więc decydujemy się na ciekawy szlak bodaj z Biacesa di Ledro, którego nie ma w żadnych poradnikach mtb jak i na stronie gardamtb. Michałowi mówimy, że mamy jakieś 30m w pionie i będziemy jechać już w dół... tak na prawdę było tego ze 300m... W pewnym momencie trzeba zejść po skałkach by po 10m znowu piąć się z rowerem na plecach walcząc o to by nie spaść, decyduję się sprawdzić pieszo dalszą część tego szlaku, przeszedłem dobry kilometr, wiele jazdy by tam nie było, więc zawracamy i zjeżdżamy do Rivy.






na lewym zboczu gdy się wpatrzymy to zobaczymy szlak z którego się wycofaliśmy...


a ten zakręcony gość prowadził nas na ten szlak...


Dane wyjazdu:
30.00 km 15.00 km teren
03:00 h 10.00 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Rower:heckler

Łupanina 601...

Piątek, 23 września 2011 · dodano: 09.12.2011 | Komentarze 0

Gdy tylko słyszę słowo Garda nachodzą mnie myśli właśnie o szlaku 601... chyba jeden z najbardziej kultowych nad włoskim jeziorem. Samochodem dojeżdżamy do Torbole, a dalej do góry kulamy się już rowerami, do wodopoju raczej razem, dalej umawiamy się ze słabszym od nas Michałem, że my pojedziemy szybciej, objedziemy od tyłu Altissimo di Nago i pociśniemy w dół, a sam Michał wyjedzie do końca szutrówki, dychnie sobie i zacznie zjazd, a my go dogonimy. Jednak nie zabrałem żadnego ciepłego ciucha, a Widząc Altissimo w chmurze zrezygnowaliśmy z objazdu samej góry, podjechaliśmy kawałek do góry, a kiedy Michał dał znać że już jest na początku swojego zjazdu pognaliśmy w dół, do niego. Początkowo zjazd jest dość przyjemny, można pozwolić sobie na puszczenie klamek i napierdzielanie, jednak im niżej, tym ciężej, szybka jazda zmienia się w walkę o utrzymanie się na rowerze, tzw. łupanina, mnie się tam podobało, ale Kuba coś zaczął grymasić, że woli te szybsze fragmenty... e tam, to i to jest git malina. Co jakiś czas robimy sobie przerwy, ja nie daję rady fizycznie, poprostu nogi wymiękają na tym zjeździe...

podjazd ciągnie się niemiłosiernie










Dane wyjazdu:
45.00 km 30.00 km teren
03:30 h 12.86 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Rower:heckler

Lago di Garda! Czyli dużo wina się piło i mało się spało...

Czwartek, 22 września 2011 · dodano: 09.12.2011 | Komentarze 0

Po roku wracamy nad Gardę! Ha! :] Czuję się już tutaj jakbym mieszkał tu lata... W tym roku zabrakło Mateusza, zapewne żałuje do dziś dnia, że nie pojechał z nami... cóż, za rok znowu tu będziemy! :D W tym roku byłem ja, Kuba, oraz dwóch chopów z łapanki, Artur i Michał. Na dzień dobry, na rozgrzewkę, żeby chłopaków nie zamęczyć 2km podjazdem bierzemy najbliższą nam trasę z zeszłego roku, Monte Belpo i Monte Luppia. Niestety już po asfaltowym podjeździe Kuba mówi, że będziemy jeździć osobno, bo jednak jesteśmy wymiataczami na podwórku endurowym. Pierwszy dzień jazdy nad Gardą i już mamy pierwsze otb, tzn. kto ma ten ma! Ja póki co beze gleby hihi. Wieczorem Artur stwierdził, że jesteśmy poje*, mimo tego że miał rower o największym skoku niezbyt szły mu zjazdy... do tego brak ochraniaczy z otb nie łączy się zbyt dobrze, choć sam mam tylko ochraniacze kolan... Artur póki co ze względu na uraz fizyczny jak i chyba psychiczny nie ma zamiaru jeździć z nami, cóż... A Michał tłumaczy że dzisiaj nie czuł się najlepiej, więc jutro jedzie z nami, zobaczymy czy to był jeden słabszy dzień.
Licznik miałem, ale zapożyczyłem magnes z koła do innego rowera i ciul mi z licznika, kilometry jak i czas wpisywane są orientacyjnie.

nadworny serwisant


jest i otb, a do ubarwienia gleby snejk.


czy tam będzie miętko???




Dane wyjazdu:
56.00 km 40.00 km teren
04:51 h 11.55 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Rower:skorek

Carpathia MTB Venture - Etap VI: Korbielów - Wisła: Koniec...

Sobota, 20 sierpnia 2011 · dodano: 07.12.2011 | Komentarze 2

Po wczorajszym dniu pozostało tylko wstać, zjeść, ubrać się w lycre i stanąć na starcie. Sam start to powtórka z Krynicy, czyli nikt nie kieruję się sugerowaną trasą na pierwszy punk kontrolny umieszczony na Hali Rysianka, która wiodła przez Halę Miziową i Trzy Kopce, a obierają kierunek przeciwny, dłuższa trasa w 90% asfaltowa przez Sopotnią Wielką. Niestety ten wybór wiąże się z kilometrową wspinaczką na Halę Rysianka, na tym podejściu odziwo czuję się świetnie, biorę więc na chwilę rower Natalii, coby sobie dychnęła, lecz nie bardzo jej się to podobało, więc powiedziałem jej coby Sławkowi pomogła :D Na Halę Boraczą nie jedziemy sugerowanym zielonym szlakiem, ciągnę ekipę znanymi mi dobrze żółtym, następnie czarnym szlakiem, niestety początkowy fragment czarnego szlaku jest luźno kamienisty, Natalia odczuwa to dość mocno, podczas przejazdu przez Halę Boraczą nawet jej "rozmasowuję" nadgarstki... Prusów, kolejny PK, tuż przed nim zbaczamy ze szlaku sugerując się innymi zawodnikami, jednak szybko wracamy na odpowiednią ścieżkę. Zaczynamy zjazd, jedzie mi się dobrze, słyszę że Sławek tłucze się za mną, więc pewnie Natalia również, niestety tak nie było, zatrzymujemy się, czekamy, jak już dojechała to dostałem ochrzan, że nie poczekałem na nią, nie wiedziała gdzie jechać na skrzyżowaniu -którego ja nawet nie odnotowałem ;) Przed nami Cisiec i kolejny PK jak i bufet, zjazd polami, poza szlakami, jednak trafiamy tam idealnie, w międzyczasie Sławek nam znika, zastanawiamy się co mogło się stać, pewnie znowu złapał gumę! Po chwili jednak dojeżdża do bufetu, wszedł w zakręt trzymając w prawej ręce bidon, nacisnął lewą klamkę i... wiadomo co, na scjenscje nic się mu nie stało. Jedziemy dalej, wiemy że Łotysze są za nami, a do mety coraz bliżej... Skręcam w lewo o jedną drogę za wcześnie, po chwili słyszę wątpliwości co do tego czy tędy przejedziemy, pokazuję na mapie, że jest ścieżka więc damy radę, ale nie uspokoiło to moich towarzyszy, nie marnując czasu zjeżdżam kilkanaście metrów niżej do tubylców, pytam czy damy tędy rady tu i tam przejechać, tak-tak! Więc nakazuję im jechać, nie zawracamy, nie tracimy czasu na pierdoły. Choć w pewnym momencie sam miałem chwilę zwątpienia widząc innych ludzików jadących gdzieś 100m wyżej i nas pchających rowery gdzieś ledwo widoczną drogą, jednak po chwili wszystko się rozjaśniło i szybko trafiamy na dobrą drogę. Sławek po tym wszystkim powiedział, że teraz już może wszędzie za mną iść... :D Po zjeździe do Złatnej przecieramy oczy ze zdziwienia, Marcoki przed nami?! Jeszcze sobie foty strzelają?! Jak to możliwe, no to pięknie, jesteśmy na samym końcu... Marcok robi nam pamiątkową fotę i zostaje z tyłu. Zaczynamy podjazd na Magurkę Wiślańską, jedzie się ciężko, droga wyłożona kamieniami nie bardzo pod rower, spore przerwy między kamieniami wybijają z rytmu, na domiar złego przed nami wyłaniają się Łotysze, no nie! Jedziemy zapięci, próbuję jak najszybciej ich dogonić, tuż przed grzbietem Magurek Mix który może nam jeszcze zagrozić (?) decyduje się na skrót i pchanie, nie, to nie było nawet pchanie, to było wnoszenie rowerów na plecach , tam też mieliśmy i my pójść, ale pytam Natalii czy chce iść tędy, nieee. Więc jedziemy dalej szutrówką by po chiwli piąć się w górę początkowo stromą drogą zrywkową, która jednak szybko znika i pozostaje przełaj. Staram się szybko wrzucić rower na grzbiet i wrócić by pomóc Niuni. Gdy już trójca była na drodze, ruszyliśmy i odrazu myśli, gdzie są Łotysze, na pewno przed nami! Jednak na Magurce Wiślańskiej dowiadujemy się, że jeszcze nie było tu kobiety! HA! ;) Pozostał ostatni PK tegorocznej etapówki, mieści się nad samą już Wisłą, na Trzech Kopcach, ale wcześniej jeszcze bufet na przełęczy Salmopolskiej. Prujemy zielonym szlakiem z Magurki Wiślańskiej wyłożonym agd i rtv, genialna zabawa, nawet na rowerze o małym skoku zawieszenia. Gawlasi, tutaj odbijamy na żółty by nie jechać dalej szlakami i wpadamy na szybką szutrówkę prowadzącą aż do samej przełęczy Salmopolskiej, tutaj krótki pitstop, bo pozostaje jeszcze jeden krótki podjazd. Pędzimy w dół asfaltem, mamy jednak na uwadze to, że zaraz będzie słabo widoczne odbicie na żółty szlak, znajdujemy go bez problemu, jednak ja musiałem nieco się cofnąć, bo też nie chciałem mocno hamować, żeby Natalia nie wjechała we mnie. Początkowo zjazd żółtym był super, korzenie, stromo, miejscami wąsko, mniam. Dalej już (nie)stety szutrówki, micha zaczyna się sama cieszyć na myśl że meta już blisko, ostatni PK i tylko zjazd, szybki, nawet bardzo szybki. W Wiśle na szczęście nie musimy błądzić, dojazd do mety jest oznakowany, wjeżdżamy na ostatnią prostą, Sławek, Natalia i ja dziękujemy sobie wzajemnie, słychać okrzyki "gorzko! g...!" nie nie... żółwik. Koszulki Finishera, gratulacje od Grześka...
Na mecie pojawiają się kolejni zawodnicy, jest i mix rodem z Łotwy, gratulujemy sobie, okazało się, że na Magurce Wiślańskiej odkręciła się Mārtiņšowi jedna ze śrub mocujących adapter przedniego hamulca - czyżby Sikuś coś kombinował? :P Po dłuższej chwili chciałem już iść się wykąpać, przebrać, ale Natalia mówi, że pasuje poczekać na 3mix, w sumie to dobry pomysł.
Późnym popołudniem dekoracja, najpierw etapowa, później generalna, Marek w przeciwieństwie do pierwszego etapu gdzie się z nas delikatnie podśmiechiwał teraz powiedział coś zgoła odmiennego "nie mieli sobie równych, zdeklasowali rywali" heh ;-) jednak nasz hol nadal uważał za sztywny... :P
Po dekoracji i pamiątkowym zdjęciu Finisherów udaliśmy się na etap VII... afterek był fajnym pomysłem, jednak z mojej perspektywy do czasu. Po całej fajnej tygodniowej imprezie pozostał taki mały niesmaczek, szkoda.
Podziękowania dla:
naszego zuportmena Mietka, który po raz drugi wytrzymał z nami, co pewnie nie jest ot takie proste.
naszego najwierniejszego etapowego kompana, el habladora Sławka vel SteFUN'a, który tym razem nie miał tak letko jak na Transcarpatii...
kateemom za spisanie się
organizatora, obsługistów, że dali radę
no i Niuni... że wytrzymaliśmy ze sobą ten trudny tydzień. ;*









Do zobaczenia!

Dane wyjazdu:
69.00 km 10.00 km teren
03:41 h 18.73 km/h:
Maks. pr.:0.00 km/h
Rower:skorek

Carpathia MTB Venture - Etap V: Rabka Zdrój - Korbielów: Koniec poweRadka.

Piątek, 19 sierpnia 2011 · dodano: 16.11.2011 | Komentarze 2

Ranek nie należał do najlepiej ogarniętych, do późna bawię się z rowrami, mało jemy, na dodatek nic specjalnego. Chciałem żeby mietek skoczył na start dzisiejszego etapu i przywiózł nam mapy, ale jakoś nie wyszło. Zdecydowana większość zawodników już zniknęła z terenu wioski olimpijskiej, a my -ja- nadal się guzdrzemy, odjeżdżamy zostawiając mietkowi "jego" burdel, na miejsce startu docieramy kilkanaście minut przed godziną 9. Szybko biorę mapy, rozkminiamy, ale w zasadzie to nie ma czego rozkminiać, dzięki rozpierduwie leśnej i braku pozwolenia wjazdu na pasmo policy punkt kontrolny na samej policy zostaje anulowany, zatem dzisiaj mamy 95% asfaltu, masakra! Ale po chwili się z tego cieszę, Niunia przekazuje mi, że źle się czuje, cobyśmy nie jechali za szybko... Jeszcze szybko zdążam po raz kolejny pożyczyć tej samej pompki i jako że dzisiaj asfalty wbijam więcej wzbogaconego azotu o inne pierwsiastki.
Samo odliczanie wyjątkowo nie należy do Marka, robi to dziewczyna z obsługi, było to jej marzeniem :P Początkowe kilka kilometrów to przejazd honorowy, choć peleton rwie się w bardzo szybkim tempie, staram się trzymać przodu, jednak ze względu na dolegliwości Natalii nie chcę za wszelką cenę dorówynwać czołówce, więc uformowały się dwie grupki, pierwsza jechała z kilkusekundową przewagą nad drugą, którą prowadzily Macarrony ;) Jednak patrząc na mapę było tylko kwestią czasu aż się połączymy, skrzyżowanie na którym skręcamy ostro w prawo i wjazd na szutrówkę pozwala w mgnieniu oka odrobić te kilka sekund ;) Szutrówką docieramy do Wysokiej, tam nie decyduję się jechać sugerowaną trasą jak wszyscy przed nami tylko wybieram jazdę grzbietem -niebieskim szlakiem, pozwalało to zaoszczędzić kilkadziesiąt metrów, jednak już na dzień dobry mylą mi się kolory szlaków (?!) całe szczęście nie jestem sam i szybko towarzysze opierdzielają mnie. Wracamy na właściwy szlak, który okazał się paskudny, masa błota, miejscami musimy prowadzić, a jest płasko... jestem zły na swoją upartość do kombinowania, żeby tylko nie jeździć tam gdzie nam sugerują, ale co poradzić... Do pierwszego PK docieramy jakoś w środku stawki, czyli jak przypuszczaliśmy, sporo straciliśmy. Dalej już jedziemy bez większych kombinacji, choć była opcja zjechania do doliny i parcia dalej asfaltem, lecz wtedy mielibyśmy trasę w 98% pokrytą asfaltem, no bez przesady... Dojeżdżamy do Sidziny, jedziemy już znanymi mi drogami, korba podczas holowania zaczyna mi zaciągać, niemiłosiernie mnie to wkurza, tuż przed drugim punktem kontrolnym już nie wytrzymuję -też z braku sił- nakazuję reszcie jechać dalej, punkt drugi to również bufet, niech się ładują. Ja natomiast smaruję łańcuch, który już mocno skwierczał, chwilowo pomogło. Na bufecie okazuje się, że Grześkowi zabrakło poweRadków i kupili Colę... no cóż, cola to nie najlepszy pomysł, ani to wieźć w bidonie bo wiadomo jak jest z gazowanymi napojami, ani później pić gorące, no ale Grześ pod wpływem naszego marudzenia wydobył ostatnią zgrzewkę sztandarowego napoju jego cyklu imprez. Natalia ruszyła nieco przede mną i Sławkiem, próbowaliśmy szybką ją dogonić, jednak udało nam się to dopiero tuż przed samą przełęczą Zubrzycką. Szybki zjazd do Zubrzycy Górnej i kolejny długi podjazd, tym razem na Krowiarki, w połowie podjazdu doganiamy Łotyszów, jedziemy cichutko na ich kole, Sławek z Natalią nie wiedzą co ja robię, w końcu jedziemy teraz 2x wolniej niż chwilę wcześniej, nie miałem zamiaru ścigania się z nimi na podjeździe, szkoda sił na pierdoły. Zrywamy się dopiero na przełęczy, w końcu zjazd jest mi dooobrze znany, jadę z przodu, znam tu każdy zakręt, jednak nie jadę na 100% z kilku przyczyn... nagle wyprzedza mnie znajomy gość z cyklokarpat, po czym zwalnia, więc wyprzedzam go, jadę znowu jako pierwszy po czym znowu wyprzedza mnie ten sam typ i zwalnia, tak jeszcze ze dwa razy, myślałem że mnie coś trafi... Nawet Natalia później mówiła, że było to troszkę głupie z jego strony. Do Zawoi wjeżdżamy w większej grupie, ale bez mixa rodem z Łotwy :] udało się! Kolejny punkt kontrolny, a zarazem bufet mamy na Czatoży, jako że ja coś tam Zawoję znam, wiem gdzie skręcić w boczną drogę by nieco skrócić sobie drogi, wcześniej pokazuję Natalii coby zwolniła, Sławkowi mówiłem to wcześniej podczas rozkminy nad mapą, ale najwyraźniej zapomniał o tym i jadąc w czubie grupki poleciał prosto. Na bufecie dociera do nas zdziwiony Sławek, a gdy ruszamy w kierunku mety, do bufetu docierają Łotysze... Teraz mamy troszkę terenu, troszkę stromego podjazdu na przełęcz Jałowiecką Płn. Sławek na podjeździe przewraca się i krzyczy do mnie, że zepsuł hamulec, odpowiadam mu że nie ma czasu na pierdoły, dzisiaj mamy asfaltowy etap, o jednym hamulcu dotrzesz do mety, a tam naprawimy go, wszak co ja zrobię bez narzędzi z hydrauliką... Jednak Sławek pchając rower do góry sam sobie go naprawił, wyrwał tylko dźwignię z tłoka ze swojej formuli. Po krótkim terenowym zjeździe wpadamy na Słowację i mkniemy w dół asfaltową drogą, mamy za sobą jakichś pasożytów, siedzą nam na kole, zmiany nie dają, więc też się nie spalam zbyt mocno, tymbardziej że czeka nas jeszcze podjazd na przełęcz Glinne. Tuż przed Oravska Polhorą ostatni PK i najskromniejszy bufet, w sumie to był on zbędny, do mety zostało raptem kilka asfaltowych kilometrów, reszcie ekipy przekazuję tą informację, coby nie tracić czasu, szybko ruszamy dalej, ostatni podjazd, Natalia przypomina sobie miejsce z ubiegłego roku gdzie tankowaliśmy wodę, nie jest aż tak tragicznie z jej pamięcią... ;) Próbuję ile mogę podciągnąć Niunię, na przełęczy wpadamy do Polski, nawet nie próbuję jechać wg nakazu jazdy w prawo, jedziemy prosto, chwilowo pod prąd :D nie wiem czy ktoś się wogóle zorientował co zrobiliśmy, bo nikt nie protestował... i zaczynamy finishowy zjazd do mety, tym razem nikt mi nie przeszkadzał, a zjazd równie dobrze mi znany jak ten wcześniejszy :] Korbielów ciągnie się okropnie, wzrok węrduje po mapie, rozglądam się, no kurna gdzie to jest?! Po chwili jednak dojeżdżamy, wpadamy na metę, straty nie są duże, bo i etap nie był długi czy też wymagający. Łotysze docierają do mety kilka minut za nami, już wiemy, że jutrzejszy etap to tylko formalność... Podchodzi do nas jeden z "pasożytów" i mówi mi, że dałem niezłą zmianę po wkroczeniu na Słowację, phi! przecież ja się tam oszczędzałem... ;)
Mietek oczywiście jak tylko jedzie do domu to się spóźnia, dzwonię do niego z pytaniem gdzie jest, a on w Koszarawie, już jesteście?! déjà vu... Po chwili już jest, jednak tym co przywiózł odkupuje swoje spóźnienie :P
Po tak krótkim, szybkim etapie mamy ogrom czasu, mietka wyganiamy na Pilsko, Niunia idzie spać, a Sławek przychodzi ze swoim rowrem pod burdelobus i w miłej atmosferze oczywiście przy odpowiednim złocistym napoju przeserwisować swój rowr, jak tak, to ja biorę się za nasze kateemki, w swoim wymieniam cały napęd, no dobra, blat w korbie pozostał stary. Przy dokręcaniu shitmanowskiej średniej tarczy do face the race i pomocy Sławka, udaje mi się rozpęknąć jedną śrubę, a przy innej upitolić kawałek komina, a wszystko to przez inną grubość (cieńsze) zębatek shitmano względem RF, w swoich zbiorach nie mam jednak śrub z kominami, idę do Jarka, pytam się czy ma takie coś, daje mi, pytam ile za to, ten mi walnął cenę której bym nawet u siebie nie dostał... :] Później poszedłem po jeszcze jedną, zapasową. Kiedy to grzebaliśmy przy mashinach przychodzi do mnie Przemek z kołem, pokazuje mi co się stało -obręcz dt rozpękła się od wewnątrz- i pyta czy nie mam mu czego pożyczyć, ehhh co on by beze mnie zrobił... Na domiar złego Sławek odkrywa drugiego rozwalonego Hutchinsona, no to daję mu smart sama. Po skończeniu prac nad rowrami odnosimy je do parku maszyn, a na masce samochodu rozkładamy mapę, jednak wiatr uniemożliwia nam rozkminę, idziemy do szkoły i tam analizujemy ostatni etap i uzgadniamy, że cały pokonujemy razem. Później jeszcze oglądamy i podziwiamy z Niunią tańczących na sali, następnie towarzyszę przy suszeniu w łazience ciuchów i to chyba na tyle dziś, ićmy spać.